Deficyt budżetowy w wysokości 289 mld zł powinien wywołać burzę polityczną i medialną, ale żadne trzęsienie ziemi nie nastąpiło. Przyczyny: ograniczona wiedza o gospodarce i brak poczucia odpowiedzialności za państwo.
fot. Freepik„Z socjalizmem jest ten kłopot, że w którejś chwili kończą się cudze pieniądze, które można wydać” – tak Margaret Thatcher skwitowała politykę rozdawnictwa, którą propagowała opozycyjna Partia Pracy. Słowa te doskonale obrazują sytuację, w jakiej znajduje się Polska. Władze sięgają do kieszeni nie tyle obecnego pokolenia, co naszych dzieci.
Rządowe plany przewidują wydatki w wysokości 921,6 mld zł, zatem władza chce ponad 31 proc. wydatków sfinansować przez zaciąganie długów. To woła o pomstę do nieba, bo zobowiązania te trzeba będzie w przyszłości spłacić. Dodajmy, że poziom zadłużenia jest już poważny: przekracza konstytucyjny limit 60 proc. PKB.
ŻONGLERKA LICZBAMI
Artykuł 216, paragraf 5 Konstytucji głosi, że „nie wolno zaciągać pożyczek lub udzielać gwarancji i poręczeń finansowych, w następstwie których państwowy dług publiczny przekroczy 3/5 wartości rocznego produktu krajowego brutto. Sposób obliczania wartości rocznego produktu krajowego brutto oraz państwowego długu publicznego określa ustawa”. Na pierwszy rzut oka sprawa wydaje się oczywista: przy zadłużeniu wynoszącym 60 proc. PKB rząd traci zdolność do zaciągania pożyczek. Szkopuł w tym, że kluczowe jest tu drugie zdanie: to ustawa reguluje, co jest wliczane do poziomu zadłużenia, a co nie.
W 2007 r. koalicja PO i PSL wygrała wybory i ministrem finansów został prof. Jacek Rostowski. Według obowiązującej wówczas metodologii poziom długu sektora publicznego przekroczył 50 proc. PKB, czyli ówczesny tzw. pierwszy próg ostrożnościowy. Rząd stanął wobec perspektywy cięć w wydatkach, ale minister wpadł na pomysł, że można dokonać „cięć” w definicji długu. Wskutek tej operacji (ustawa z 27 sierpnia 2009 r.) poziom długu spadł i oszczędności nie były potrzebne.
Sytuacja uległa dalszej „poprawie” po tym, jak „czarodziej z Londynu” postanowił dokonać kolejnego „cudu”: zamienić obligacje polskiego rządu, które obywatele posiadali na kontach w Otwartych Funduszach Emerytalnych (OFE), w bliżej nieokreślone zobowiązania wobec przyszłych emerytów. Na plus ministrowi Rostowskiemu trzeba zaliczyć to, że konwersja ta była dobrowolna; mniejszą wyrozumiałość dla prywatnej własności wykazała „dobra zmiana”, która dzięki orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego z 2015 r. dobrowolność zamieniła w przymus. Tym sposobem wizja emerytów wiodących beztroski żywot pod palmami została ostatecznie pogrzebana.
O ile przyszłe dochody rodaków z ZUS-owskich emerytur stały się niepewne, o tyle radykalnej poprawie uległy statystyki tyczące się stanu zadłużenia państwa (czyli nas wszystkich). Według GUS (metodologia Rostowskiego) na koniec 2023 r. zadłużenie sektora publicznego wyniosło równowartość zaledwie 39,1 proc. PKB, wg metodologii stosowanej w UE – już 49,8 proc., a wg stosowanej przez OECD – aż 61,4 proc. PKB. Mówiąc wprost, dzięki zabiegom „czarodzieja z Londynu” na koniec ubiegłego roku w stosunku do definicji z Maastricht rodzime statystyki pominęły 363,1 mld zł długu, a w stosunku do metodologii OECD, która najpełniej określa stan zadłużenia, kolejne 405 mld zł. W sumie na koniec 2023 r. dług publiczny wyniósł ok. 2,1 bln zł, czyli ok. 57 tys. zł na obywatela, włącznie z niemowlętami i starcami.
KPINY Z KONSTYTUCJI
Bez wątpienia rządząca w 2009 r. koalicja PO-PSL złamała ducha konstytucji, bo intencją jej autorów musiało być ograniczenie zdolności rządzących do zadłużania obywateli i rzetelne przedstawianie faktycznego stanu finansów państwa, a nie zabawa w kotka i myszkę. Niemniej dziś nie słychać ze strony konstytucjonalistów głosów protestu. Podobnie milczą strażnicy „czystości fiskalnej” z prof. Leszkiem Balcerowiczem na czele. PiS miał osiem lat, żeby naprawić ten stan rzeczy, ale tego nie uczynił. Dla głównych sił politycznych niewygodne są wszelkie ograniczenia w wydawaniu pieniędzy podatnika, bo podatnik widzi tylko korzyści z kolejnych programów socjalnych. Nie zdaje sobie sprawy, że to wszystko odbywa się na jego koszt, a obecnie w coraz większym stopniu na koszt jego potomstwa.
Podobne trendy można zaobserwować w innych państwach. Francuzi, niebaczni doświadczeń Greków, opowiadają się przeciw wcieleniu w życie oszczędności budżetowych i podwyższeniu wieku emerytalnego. Toteż dotyka ich syndrom krótkiej kołdry, a Francja od lat boryka się z ogromnymi wyzwaniami politycznymi – od zamieszek wywoływanych przez imigrantów, poprzez ruch żółtych kamizelek, po wzrost popularności partii Marine Le Pen.
Wyjątek stanowią Niemcy, dla których konstytucja nadal stanowi „ustawę zasadniczą”. W tym samym roku, w którym Rostowski zredukował zapisy konstytucji do nic nieznaczących frazesów, Angela Merkel dokonała zmiany w niemieckim prawie podstawowym. Ograniczono zdolność rządu do finansowania deficytów budżetowych. Stojąc wobec tego samego wyzwania – kryzysu po załamaniu się banku Lehman Brothers – Polska i Niemcy wybrały diametralnie różne drogi. Nad Wisłą uznano, że „po nas choćby potop”; nad Renem wyciągnięto wnioski z kłopotów, jakie niesie nadmierne zadłużenie państwa. Hamulec długu (Schuldenbremse) zawieszono na okres pandemii, ale nie dłużej, a wymogi konstytucyjne właśnie spowodowały rozpad koalicji SPD, FDP i Zielonych, wotum nieufności dla rządu Olafa Scholza i nowe wybory. Niemcy uważają, że brak szacunku dla konstytucji jest równoznaczny z brakiem szacunku dla siebie samego.
INTERES NARODOWY
Polacy żyją w błogiej nieświadomości stanu finansów państwa, ponieważ obie główne frakcje polityczne stosują politykę rozdawnictwa. Góruje interes partyjny i brak poważnej siły, która dbałaby o interes narodowy.
Programy stronnictw politycznych w niemałym stopniu odzwierciedlają poglądy wyborców. Trudno uniknąć wrażenia, że nad Wisłą istnieje osobliwy stan świadomości: jesteśmy gotowi wylewać krew za wolną ojczyznę, ale gdy ją mamy, niepodległe państwo staje się zawadą. Podatki mają być minimalne, a władza zdecentralizowana. Tym sposobem mamy do czynienia np. z samorządem sędziowskim – sądzą nas ludzie wybierani przez wąską grupę zawodową, nad którą obywatel nie ma najmniejszej kontroli. Wyższe uczelnie też cieszą się samorządnością i podatnik nie ma kontroli nad tym, jak te instytucje rozporządzają jego pieniędzmi. Zatem małe zainteresowanie deficytem budżetowym i poziomem zadłużenia społeczeństwa to objaw szerszego zjawiska: braku poczucia więzi narodowej i współodpowiedzialności za losy kraju.
Niestety, nie jest to sytuacja nowa. W 1791 r. Sejm Wielki razem z Konstytucją 3 Maja ogłosił podwyższenie stanu wojska do 100 tys., ale nie uchwalił koniecznych do osiągnięcia tego celu podatków. W 1938 r. PKB na mieszkańca był w Japonii wyższy niż w Polsce tylko o 22 proc. Japonia stała się rzeczywistym mocarstwem, które podbijało Chiny i rzuciło wyzwanie USA, nasze zaś ambicje prysły już po kilku dniach kampanii wrześniowej. Tamto społeczeństwo było zjednoczone i zdyscyplinowane, nasze narzekało na ucisk podatkowy i toczyło spór między endekami i piłsudczykami.
W ostatniej dekadzie pogłębieniu uległy trendy widoczne już w 1989 r. Brak jest realizmu w polityce, świadomości, że musimy walczyć o interes narodowy, a nie partykularny. Przedkładamy bieżące spożycie nad wytrwałe budowanie potęgi gospodarczej i finansowej, a co za tym idzie – politycznej. Sprawa deficytu i zadłużenia jest tego doskonałym przykładem.
Zakończymy „optymistycznym” akcentem. Stany nierównowagi gospodarczej mogą trwać długie lata, zatem tuż za rogiem nie czai się ciężki kryzys. Nie jest nawet wykluczone, że nim osiągniemy stan, w jakim dziś znajduje się Francja, zdołamy pożyczyć dalsze krocie.