„Schyl głowę, moje dziecko, nie patrz nikomu w oczy, bo jak ktoś to zauważy, będzie chciał cię o coś zapytać i będziesz musiała odpowiedzieć, a wtedy usłyszą, że mówisz inaczej, i dzieci będą kacagni (śmiać się)”. Tak pouczała matka córkę, jak każde z dwunastu swych dzieci, wysyłając je do przedszkola. Nic dziwnego: w języku csángó nie ma przecież rodzajów.
Czangowie to grupa etniczna, która posługuje się archaiczną odmianą języka węgierskiego i dziś zamieszkuje tereny rumuńskiej Mołdawii. Są różne historie na ich temat. Jedna opowiada, że kiedy Hunowie przywędrowali zza Uralu do Europy w X w., część z nich się „odczangowała” (słowo csángó oznacza wędrowca lub włóczęgę) od głównego nurtu nomadów i pozostała w mołdawskich Karpatach.
Pierwszy raz zetknęłam się z tą kulturą dziesięć lat temu, kiedy mąż przywiózł mi z Węgier płytę z ludowymi pieśniami w tym dialekcie. Byłam zauroczona pięknem melodii, ale to, co mnie najbardziej zaskoczyło, to język! Jako Węgierka większość tekstu rozumiałam, choć przyznam, że nie spodziewałam się, że ktoś dziś może w ten sposób mówić.
Od lat komponuję muzykę do psalmów i tekstów maryjnych w starodawnych językach. Któregoś dnia mąż zapytał mnie, czemu nigdy nie sięgnęłam do tekstów w języku csángó. „To nie takie proste. Pamiętasz, kiedy komponowałam do hebrajskiego tekstu, bardzo ważne było dla mnie, że pojechałam do Ziemi Świętej”. „To jedź do Rumunii!” – powiedział entuzjastycznie.
Ponieważ mam przyjaciela, który pochodzi z takiej rodziny, wybrałam inną drogę. Jego rodzice wyemigrowali z Mołdawii i od wielu lat mieszkają we Włoszech. Zapytałam, czy mogłabym ich odwiedzić. Zgodzili się.
Całą drogę zastanawiałam się, jak my się dogadamy. Modliłam się o dar zrozumienia tego niezwykłego języka, którym podobno mówiono w X w. Ale kiedy na dworcu mamika (mamusia) Luta na powitanie ciepło mnie przytuliła, wiedziałam: wszystko będzie dobrze. „My, białogłowe, zawsze miałyśmy ciężko, ale człowiek na ile jest duży – tyle uniesie. Trzeba ufać Bogu i w nim pokładać… – spojrzała na męża, szukając słowa, a on na to: nadzieję! – i wszystko się ułoży”.
Siedząc w wygodnym fotelu, przykrytym przepiękną narzutą utkaną przed laty jeszcze w rodzinnym domu przez moją gospodynię, słuchałam opowieści w języku prastarych baśni tej prostej (jak sama o sobie mówiła) kobiety – historii o jej dzielnych przodkach i ich niezachwianej wierze. Nie mogłam wyjść z podziwu, jak w innym otoczeniu językowym potrafili zachować takie cudo!
Wyciągnęłam fragmenty tekstów, które wcześniej odnalazłam, i zaczęłam na głos czytać. A już po chwili moja mentorka nieśmiało je śpiewała… Ciche dźwięki połączone ze słowami zaczęły tańczyć wokół świętych obrazów na ścianach, a moje wzruszone serce napełniło się błogością.
Ktoś mi niedawno powiedział, że Czangowie wymierają. Mam nadzieję, że tak się nie stanie i z Bożą pomocą przetrwają. Nawet teraz z tęsknotą myślę o niej: jednej z dwanaściorga rodzeństwa.
„Luta! Patrz na mnie! I bardzo proszę, mów w swoim języku!”.