Spór o wolne niedziele w Polsce trwa w najlepsze, a co z wolnym Bożym Narodzeniem? I nie mówię tu o zbombardowaniu pomysłu, na jaki wpadli Włosi, by 26 grudnia otworzyć hipermarkety i wpuścić tam wygłodniały rozrywek lud. Mówię o przywróceniu Świętom sacrum.
Ledwo z ulic i wystaw sklepowych wyjechały halloweenowe dynie, a już wjechały bombki i iluminacje. Zaraz rozgłośnie i sklepy mdlić nas będą anglosaskimi zimowo-świątecznymi przebojami. A tu przecież jeszcze nawet nie zaczął sie Adwent!
Dobrobyt przyzwyczaił nas, że na nic już nie trzeba czekać – wszystko można mieć od zaraz. Święta? Proszę bardzo – po co czekać do końca grudnia – możesz je mieć zaraz po Halloween! Półtora miesiąca ganiania po sklepach i firmowych „śledzikach” – nie ma postu, sam karnawał. Tyle zabiegów, że w tej krzątaninie często zapominamy, po co to wszystko.
A On cierpliwie czeka, aż Go przyjmiemy. Nieraz nie tylko przez czas Adwentu, ale przez kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt Adwentów. Ma się narodzić kruchy i bezbronny. Czeka, aż umościmy Mu w sercu takie miejsce, w jakim położylibyśmy nasze nowo narodzone dziecko. Bo On urodzi się właśnie tam. I dla nas.
Zamiast hałaśliwej „magii Świąt”, proponuję więc ciche czekanie – nie na świętowanie, ale na Niego.