Do tej pory Polsce udawało się tego problemu uniknąć. Po prostu chroniła nas… nasza trudna przeszłość i imigracyjna nieatrakcyjność. Socjologia zna takie paradoksy. Litwa dziś jest krajem bardziej społecznie i politycznie spójnym niż jej bałtyccy sąsiedzi z północy. Ma znacznie mniejszą liczbę rosyjskojęzycznych potomków sowieckich kolonizatorów. Dlaczego? Bo w okresie międzywojennym była krajem rolniczym, mniej uprzemysłowionym i biedniejszym od Łotwy i Estonii. Dlatego po wojnie, w czasach sowieckiej okupacji, stanowiła mniejszą atrakcję dla Rosjan zachęcanych do wyjazdów do podbitych krajów. A jako kraj rolniczy miała znacznie silniejszą partyzantkę antysowiecką, co też nie stanowiło zachęty do kolonizacji. Dziś może z tego korzystać.
U nas myśleliśmy, że ryzyko imigracji pojawi się stopniowo wraz ze wzrostem poziomu życia, o ile wcześniej nie opanujemy kryzysu demograficznego. Bo to wcale nie dobrobyt, ale kryzys demograficzny spowodował islamizację Niemiec czy Francji. Również u nas od dziesięciu lat kapitulanckie rządy snuły prognozy o nieuchronności zapełnienia luki na rynku pracy przez cudzoziemską imigrację. Dziś okazuje się jednak, że groźba jest znacznie bliżej, niż myśleliśmy. Zamiast imigracji spontanicznej może pojawić się… mechaniczna.
Na ostatnim posiedzeniu Rady Europejskiej państwa starej Unii rozpoczęły forsowanie „dzielenia się odpowiedzialnością” za nową falę imigracji, wywołaną wojnami domowymi w Libii i w Syrii, a więc po prostu rozsyłania imigrantów do wszystkich państw Unii Europejskiej. Wcześniej politycy Europejskiej Partii Ludowej, największej europejskiej federacji partyjnej, uchwalili poparcie dla tej zasady na swym szczycie w Mediolanie. Politycy PO-PSL nie potrafili powiedzieć „nie”. Bo argumentom trzeba przeciwstawiać argumenty, a tych brakuje – jeśli bezrefleksyjnie przyjmuje się dogmaty euroliberalnej poprawności. Politycy PO lubili się chwalić swymi awansami w europejskim establishmencie. Dziś Unia wystawia za nie rachunek – nam wszystkim.
Marek Jurek |