W socjalliberalnej nowomowie, mającej dziś rangę oficjalnego języka Unii Europejskiej, wymyślono nowe określenie na zaangażowanie młodych europejskich muzułmanów w terroryzm. Nazywa się to teraz „radykalizacja”. Jak każdy język propagandy, nowomowa ta ma ukrywać rzeczywistość, społeczeństwom – utrudniać jej zrozumienie i reakcję, a władzy – ułatwiać manipulację.
Cóż miałaby bowiem oznaczać „radykalizacja”? Zradykalizować można swoje opinie na każdy temat. Na przykład – jak genialnie zauważył red. Stefan Szczepłek – kibice Polonii Warszawa (z charakterystycznym dla nas „mesjanizmem”) potrafią po dwóch wygranych meczach tak zradykalizować swoje nadzieje, że już za cztery lata Liga Europejska majaczy na horyzoncie. Od takiej radykalizacji nadziei nikomu się krzywda nie dzieje, jedynie humor się nam poprawia.
Owa zaś unijna „radykalizacja” to nic innego jak przejście od „zwykłej” nienawiści do Zachodu i sympatii do terroryzmu – do CZYNNEJ nienawiści do Zachodu i POPARCIA dla terroryzmu. Pojęcie „radykalizacji” ma sugerować, że jedno nie wynika z drugiego, że nie ma koniecznej zależności między antyzachodnim islamizmem a antyzachodnim terroryzmem.
Michèle Coninsx, przewodnicząca Eurojustu (a więc prokurator generalny Unii Europejskiej) oświadczyła niedawno w Parlamencie Europejskim, że wysyłanie do więzień powracających do Europy ochotników Kalifatu ISIS nie jest do końca dobrym wyjściem. Bo np. jeden ze sprawców ostatniego masowego mordu w Brukseli miał przed śmiercią mówić, że musi się wsadzić w samobójczym zamachu, ponieważ nie chce iść do więzienia. Trzeba ich nie tyle karać, co… „deradykalizować”.
Jednak z perspektywy dobra wspólnego wsparcie dla ISIS to nie opinia – to zdrada stanu. Zamachy w Paryżu i w Brukseli stanowiły przecież akty wojny przeciw narodom Europy. Osoby wspierające ISIS, jak również notorycznie manifestujące wobec niego sympatię, niezależnie od odpowiedzialności za przestępstwa kryminalne, powinny być pozbawiane obywatelstwa państw, z którymi chcą walczyć. Tylko takie podejście uświadomiłoby ich społecznemu otoczeniu, że kraj, w którym się mieszka, należy traktować jako nową ojczyznę, a nie jak wygodny pustostan do zajęcia.
Europa ma dziś jednak problem sama ze sobą. Jej klasa rządząca nie potrafi wymagać wierności i szacunku dla państwa i dziedzictwa narodowego, bo sama te wartości uważa w najlepszym razie za niezobowiązujące. Częściej nie uważa ich za wartości w ogóle, bo cywilizacja chrześcijańska, państwa narodowe, które ją przechowały, społeczeństwo oparte na monogamicznej rodzinie – wszystko to powinno stopniowo zaniknąć w społeczeństwie przyszłości. Takiej jednak przyszłości na szczęście nie będzie. Nicość nie jest w stanie się bronić. Ocalić przyszłość Europy może jedynie powrót do polityki dobra wspólnego narodu. Bez niej zresztą nie przywrócimy współpracy narodów Europy – charakteru unii wzajemnie wspierających się państw.
Marek Jurek |