Są sprawy, z których żartować nie można. Jednak prawa kultury nie mogą unicestwiać natury. Bywa tak, że śmiech sam ciśnie się na usta, jak temu rabinowi, który widząc hitlerowców wkraczających do Wiednia, powiedział, że „sytuacja jest groźna, ale niepoważna”. Mniej więcej wiadomo, czym mają być „małżeństwa” gejowskie i lesbijskie. Jednak sparodiować można tylko coś, co jest. A nikt w Parlamencie nie wyjaśnił, jak miałyby wyglądać owe „rodziny biseksualne”. I na czym w ogóle polegają „prawa osób biseksualnych”. Na tym, że żona ma obowiązek (bo autentyczne prawa zawsze implikują cudze obowiązki) tolerować, a właściwie akceptować homoseksualne wyskoki męża? A jeśli „biseksualizm” męża ma charakter stateczny, to dla uszanowania jego tożsamości i prawa do życia w „biseksualnej” rodzinie żona powinna się zgodzić na rolę wierzchołka w homoseksualnym trójkącie?
Jak to się dzieje, że tak wywrotowe pomysły można skutecznie forsować na forum europejskim? Otóż ich zwolennicy powołują się stale na traktat lizboński i zgodę na tego rodzaju politykę wyrażoną przez wszystkie państwa Unii, włącznie z Polską. I rzeczywiście, raport ten pokazał zarówno skrajną nieodpowiedzialność władz, które poparły „zwalczanie wszelkiej dyskryminacji ze względu na orientację seksualną” (vide art. 10 traktatu o funkcjonowaniu UE), jak i odpowiedzialność wszystkich, którzy to milcząco zaakceptowali. Prawica Rzeczypospolitej przeciw tej abdykacji z narodowej, ludzkiej i chrześcijańskiej odpowiedzialności nie tylko czynnie protestowała, ale robiła wszystko, by wejściu tego układu w życie przeszkodzić. Jednak – jak pisał Hłasko – „wszyscy byli odwróceni”.
Marek Jurek |