Fala powodziowa w Polsce zaczyna opadać. Za kilka dni tragedia mieszkańców miejscowości dotkniętych żywiołem przestanie być tematem dominującym w ogólnopolskich mediach. A przecież sam powrót rzek do ich koryt i wypłata symbolicznych odszkodowań nie kończy problemu.
Ci, którzy nigdy osobiście nie doświadczyli powodzi, nie zdają sobie sprawy z ogromu jej skutków. Dotyczą one ludzi, którzy musieli opuścić swoje domy tak, jak stali, często wyrwani ze snu, w tym tylko, co mieli na sobie. Utrata całego dobytku i poczucie bezsilności wobec żywiołu powodują traumę na całe życie. Powrót do swojego domostwa, jeśli coś z niego zostało, oznacza konieczność zmierzenia się z problemem o wiele większym niż wypompowanie wody i osuszenie domu, jak po zalaniu mieszkania. Przejście fali powodziowej oznacza skażenie wszystkiego, co znajdzie się na jej drodze. Niesie ona ze sobą toksyczny szlam z błota, śmieci, wypłukanych zawartości szamb, obór i innych nieczystości. Przywrócenie do używalności zalanych domów, szkół, szpitali, świątyń i innych obiektów oznacza najczęściej wymianę nie tylko całego sprzętu i mebli, ale także tynków i podłóg. To zadanie na wiele miesięcy. Nie wystarczy zbiorka pieniędzy w jedną niedzielę.
Temat, który sygnalizujemy z okładki, był zaplanowany jeszcze przed końcem wakacji. Nikt z nas wtedy nie myślał o powodzi. Niemniej jedno i drugie ma ze sobą dużo wspólnego. Jesteśmy dziś wprost zalewani ideologią, która kwestionuje tożsamość człowieka jako mężczyzny i kobiety. Męskość i kobiecość – przypomina o tym na s. 38 o. prof. Jarosław Kupczak OP – jest wpisana nie tylko w ludzką cielesność już na poziomie genów, ale także w ludzką duszę! Narzucana nam ideologia uderza w prawdę, że Bóg stworzył nas jako mężczyznę i kobietę. Jest zatem, jak ostrzegał przed kilkunastu laty abp Henryk Hoser SAC, „herezją przeciwko Bogu Stwórcy”. Podmywa fundamenty powołania człowieka nie tylko do małżeństwa, kapłaństwa czy życia konsekrowanego, ale także do świętości. Mamy zatem do czynienia z problem nie tylko antropologicznym i społecznym, ale także religijnym. Dlatego Kościół musi się nim zajmować.
Dociera do nas coraz więcej zrozpaczonych rodziców, których dzieci padły ofiarą tej bezwzględnej ideologii i kreowanej przez nią mody. Jak mają się w takiej sytuacji zachować? Rodzicielskie strapienia, kiedy dziecko okazuje zaburzoną tożsamość seksualną, wynikają nie tylko z czysto ludzkich i naturalnych pobudek, ale nierzadko również z troski o zbawienie młodego człowieka, bo przecież: „ani rozwiąźli, ani mężczyźni współżyjący z sobą nie odziedziczą królestwa Bożego” (por. 1Kor 6,9-10). Świadomie piszę o uwiedzeniu człowieka, który szczególnie w burzliwej fazie dojrzewania często nie radzi sobie ze swoją płciowością.
Czasem deklarowanie nieheteronormatywnej seksualności jest próbą zwrócenia na siebie uwagi, wołaniem o zainteresowanie. Największy problem mają z tym ludzie jakoś w życiu emocjonalnie czy seksualnie skrzywdzeni. Przyznają to ofiary nachalnie wmówionej im tranzycji, seksualnego wykorzystania i innych nadużyć, próbujące wydostać się z tej matni. Bijemy na alarm, dopóki jeszcze możemy. W sejmie leżą już bowiem projekty ustaw, które przewidują kary więzienia nie tylko za proponowanie terapii osobom z zaburzoną tożsamością czy pociągiem seksualnym, ale i za samo zwracanie uwagi na skutki tej obłędnej ideologii. Próbujemy, dopóki można, coś podpowiedzieć tym, którzy cierpią z tego powodu.
Trzeba stawiać tamę zalewowi demoralizacji, zepsucia i niszczenia człowieka w samej jego istocie i powołaniu jako mężczyzny i kobiety. To bardzo ważne dla ocalenia człowieka, rodziny, ojczyzny. Nie można sobie pozwolić na bierność i zaniechanie, bo ich skutki byłyby gorsze i bardziej długotrwałe nawet od skutków obecnej, jakże tragicznej, powodzi.