Przedtem jednak należy dobrze ocenić stan faktyczny, czemu na przełomie roku służą różnorakie podsumowania. Mogą one wypaść pozytywnie, ale najczęściej wypadają negatywnie. Bo też i taka ludzka natura, że narzekanie wychodzi jakoś łatwiej. Takie podsumowanie stanu niemieckiego Kościoła, jakie pod koniec roku przedstawił dziennikarz Markus Günther we „Frankfurter Allgemeinen Sonntagszeitung”, może niejednego niemieckiego katolika wpędzić w depresję. Ale może właśnie tego potrzeba, aby najpierw zdać sobie sprawę ze stanu rzeczy, a potem wyciągnąć właściwe wnioski do działania. Otóż Günther, który sam jest wierzącym katolikiem, napisał, że w Niemczech rozpoczęła się właśnie ostatnia epoka chrześcijaństwa, niemiecki Kościół zaś w wielu sferach przypomina dzisiaj późne NRD, czyli „wygląda stabilnie, ale znajduje się tuż przed zapaścią”. Przy czym autor ma na myśli oba Kościoły – katolicki i protestancki.
Dziennikarz opisuje ułudę księży i biskupów, którzy cieszą się z pięknych fasad świątyń, stabilnych struktur i sowitych podatków wiernych, podczas gdy ci ostatni widzą w Kościele dobrego pracodawcę zatrudniającego milion osób i podporę systemu socjalnego, ale nie wierzą już ani w zmartwychwstanie Chrystusa, ani w życie wieczne. Autor pisze o Mszach odprawianych tak, jakby Bóg nie istniał, oraz o motywacjach wiernych, którzy przynależą jeszcze do Kościoła, ale tylko przez wzgląd na tradycję tudzież dla celebrowania w podniosłej atmosferze ważnych momentów w życiu, takich jak ślub.
Istotnie, trzeba autorowi przyznać rację, że to wszystko ma miejsce w obu niemieckich Kościołach. I trzeba też przyznać mu rację, kiedy pisze, że tego stanu rzeczy nie zmieni dopasowywanie się Kościoła do zmieniających się czasów, czego próbował już Kościół protestancki – bez skutku. Günther stwierdza na koniec, że religie muszą formułować absolutne prawdy, bez których nie będą religiami. W przypadku chrześcijaństwa jest to głoszenie Jezusa jako Syna Bożego, a nie przykładnego człowieka, który kiedyś gdzieś żył, jak Budda czy Ghandi.
W jednym tylko nie zgadzam się z autorem: że oznaki ożywienia wiary w różnych środowiskach niemieckich nie są przejawem zwrotu ku Bogu, ku Kościołowi, gdyż spadająca wciąż liczba wiernych mówi sama za siebie. Otóż gdybyśmy patrzyli jedynie w „statystyczny sposób”, to po co mielibyśmy cokolwiek robić, skoro liczby i tak wiedzą swoje. W dziejach chrześcijaństwa już nie raz statystyki wykazywały tendencję spadkową, choćby w czasie wielkich prześladowań, co potem nie przeszkadzało w odrodzeniu się religii dzięki zaledwie kilku osobom, które właśnie wbrew powszechnej tendencji zaczęły coś robić.
Są w Niemczech księża, którzy głoszą Jezusa jako Syna Bożego, są młodzi, którzy zawiązali wspólnoty po Światowych Dniach Młodzieży w Kolonii i do dziś są bardzo aktywni na polu ewangelizacji, są dziennikarze, którzy bronią społecznej nauki Kościoła w mediach, są obrońcy życia organizujący co roku marsze w Berlinie. Pojawiają się również znaki od osób, po których byśmy się tego najmniej spodziewali. Światowej sławy niemiecki kontratenor Andreas Scholl nagrał wraz z żoną krótki filmik, w którym wykonują razem „Jezus moją jest radością” Johanna Sebastiana Bacha, po czym rozesłał go do wszystkich znajomych i wstawił na Facebooku jako życzenia świąteczno-noworoczne. Dla mnie były one bardzo wymowne, jako że sztuka jest wspaniałym nośnikiem dla przesłania chrześcijańskiego. Wielka sztuka bowiem mierzy jednocześnie w serce i w rozum, ukazując moc i piękno wiary. To także pozytywny sposób zmieniania rzeczywistości.
|