Święta Teresa z Awili, której pięćsetną rocznicę śmierci będziemy obchodzić w marcu, dobrze wiedziała, co to znaczy chorować, a jednocześnie nie dać się cierpieniu fizycznemu, nie załamywać się, zwyciężać. Przez całe życie trapiły ją różnorakie choroby, a zwłaszcza dziwna dolegliwość serca, która powodowała codzienne mdłości i złe samopoczucie. Nie mówiąc już o trzyletnim paraliżu, którego Teresa doznała zaraz po złożeniu ślubów zakonnych. Sama zresztą zanotowała w „Twierdzy wewnętrznej”, że całe ciało może być chore, ale najważniejsze, aby głowa była zdrowa. Zdrową głową można prowadzić modlitwę wewnętrzną, do której „nie trzeba sił fizycznych, lecz tylko miłości i wprawy”.
Ktoś powie, że tak potrafili postrzegać chorobę tylko wielcy święci. A jednak spójrzmy na te niezliczone rzesze pielgrzymów, którzy ze swoim cierpieniem przybywają do Lourdes, prosząc o uzdrowienie, ale również ofiarowując je za zbawienie świata. Tymczasem świat podpowiada nam coś zupełnie odwrotnego. Pustkę powstałą na skutek odchodzenia od Boga zachodnie społeczeństwa starają się zapełnić „religią zdrowia” – jak mówi niemiecki lekarz i katolicki teolog Manfred Lütz. Stwierdza on w wywiadzie dla austriackiego tygodnika „Profil”, że to, co niegdyś ludzie czynili z miłości do Boga, obecnie czynią z miłości do… zdrowia, do siebie samego: pielgrzymowanie zamienili na wycieczki, marsze, bieganie; post na dietę; Mszę św. na medytację i jogę.
Lütz podsumowuje, że ostatecznie nie chodzi przecież o to, aby mieć długie życie, ale żeby było ono spełnione: „Od naszych narodzin do naszej śmierci mamy względnie mało czasu do przeżycia. Szkoda więc, że dla niektórych osób oznacza to: aby uniknąć śmierci, żyjcie tak, aby niepowtarzalny okres życia spędzić w studiach fitness i spa”. Lütz powołuje się przy tym na nieubłagane statystyki. W 2000 roku liczba Niemców uczęszczających do fitness klubów sięgnęła niemal 5 milionów, podczas gdy w tym samym roku liczba Niemców uczęszczających na niedzielną Mszę spadła do 4,2 miliona. Lutz, psychiatra i psychoterapeuta, swoją drogą autor bestsellerów, przestrzega, że tylko osoby mające porządne podstawy religijne nie traktują zdrowego stylu życia jako religii i ze spokojem podchodzą do własnego życia i zdrowia czy też – dodajmy – choroby. Zdrowie jedynie w 30 procentach zależy od środowiska i stylu życia, a aż w 70 procentach od uwarunkowań genetycznych.
Na koniec Lütz podaje jednak receptę: należy zabiegać o zachowanie właściwego umiaru. Zdrowy styl życia – jak najbardziej tak, ale zdrowie duszy – dwa razy tak. Przyklasnęłaby mu z pewnością święta Teresa, która dokładnie w taki sposób podeszła do swoich chorób. Kiedy nie dało się inaczej, leżała w łóżku i przyjmowała cierpienie. Kiedy nabierała sił, wstawała, zakasywała rękawy i brała się do pracy. We wszystkim zatem potrzebny jest umiar. I nie ma co tworzyć kultu ani zdrowia, ani też choroby jako takiej. Sama w sobie jest ona czymś złym, jedynie to, jak ją potraktujemy, może okazać się pożytkiem dla naszej bądź czyjejś duszy.
Stefan Meetschen |