W listopadzie, kiedy wspominamy tych, którzy przeszli już do życia wiecznego, i modlimy się za ich dusze, przychodzą na myśl zwłaszcza te osoby, którym coś – lub wiele – zawdzięczamy. I nie myślę tu o rzeczach materialnych, bo te są kruche i przemijalne. Mam na myśli to, co nasi dobrodzieje pozostawili nam na zawsze, czego nikt nie może nam odebrać. A czymś takim jest nauka życia, wartości, ideałów, które prowadzą człowieka nawet wówczas, gdy naszych przewodników zabraknie. Dawniej nazywaliśmy ich autorytetami, ale dziś świat nie lubi autorytetów. Dziś autorytety się obala, wmawiając ludziom, że każdy może być dla samego siebie punktem odniesienia. A dla autorytetów punktem odniesienia jest zawsze Ktoś wyższy.
Należę chyba do ostatniego pokolenia, które w ważnych latach wchodzenia w dorosłość miało swoich przewodników. I nadal ma. Tych znanych, o których czytamy w prasie, i tych nieznanych, anonimowych w internecie, więc dla świata nieistniejących. Dla iluż moich rówieśników mistrzami duchowymi i przewodnikami po życiu i świecie wartości byli św. Jan Paweł II, św. Matka Teresa z Kalkuty, abp Henryk Hoser SAC czy ks. Piotr Pawlukiewicz.
Znam wiele osób, które dzięki nim poszły za głosem swojego powołania. Ale to nie muszą być wyłącznie księża i osoby konsekrowane. Dla wielu autorytetem moralnym i nauczycielką życia była niedawno zmarła dr Wanda Półtawska. Miałam okazję poznać ją osobiście i bywać u niej w mieszkaniu w Krakowie, gdzie tak wiele osób przyjmowała, darząc mądrym słowem, radą czy nierzadko trudnym, acz trafnym komentarzem. I nie chodziło o to, by pojechać i zrobić sobie zdjęcie ze znaną osobą, pokazując na prawo i lewo, z kim to ja mam do czynienia. Chodziło o postawę czerpania z mądrości danej osoby.
Są także cisi przewodnicy po życiu, tacy nasi osobiści, nieznani medialnie, a jakże ważni w kształtowaniu naszych postaw i wyborów. Dla mnie i dla wielu innych osób takim mistrzem był mój śp. Wujek, który przeżył 55 lat w kapłaństwie. Był człowiekiem mądrym nie ludzką, lecz Bożą mądrością. Wielu młodych mężczyzn dzięki niemu poszło za głosem powołania i dziś są księżmi – proboszczami lub misjonarzami. Wskazywał zawsze na to, co najważniejsze, co przynosi rozwój duchowy i co zbliża do Boga. Prowadził ludzi tak, by wiedzieli, po co żyją, bo tylko wtedy mogą być szczęśliwi.
To smutne, że współcześni młodzi ludzie gardzą autorytetami. Można im tylko współczuć. Trudno żyć bez mistrzów. Drogę życiową bowiem wybiera się także dzięki mistrzom, czyli osobom, które są dla nas wzorem. Czy problem polega na tym, że dzisiaj brakuje prawdziwych autorytetów? Nie sądzę. Leży chyba gdzie indziej. Przez cały ten natłok wszechobecnej autopromocji i autoprezentacji trudno się przebić komuś, kto o to nie walczy, bo nie widzi takiej potrzeby. Prawdziwy przewodnik po życiu nie będzie krzyczał wszem i wobec, że jest dostępny tu i teraz. To dzieje się w cichości, ale fama takiego człowieka rośnie jakby w ukryciu i przechodzi z ust do ust. W pełni zaczynamy widzieć, jak wielkim darem był taki człowiek, gdy już go nie ma pośród nas. Przychodzi mi tu na myśl ks. Krzysztof Grzywocz, którego spuściznę teraz dopiero naprawdę odkrywamy.
W życiu każdego człowieka może pojawić się okres przekonania, że można być samemu sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Ale nic bardziej mylnego. Przewodnicy po życiu są dla człowieka jak światła dla okrętu, by nie rozbił się o skały zadufania w sobie.