Przemówienia polityków są zwykle traktowane – i słusznie – jako jazda obowiązkowa, na którą nie bardzo zwraca się uwagę. Na ogół słusznie, ale czasami z tonu wystąpienia można wyczytać coś istotnego. Tak też było z przemówieniem premiera Donalda Tuska, który 22 stycznia zaprezentował w Parlamencie Europejskim priorytety polskiej prezydencji.
To nie było całkowicie sztampowe i nudne wystąpienie.
Po pierwsze – przez pierwsze kilka, z łącznie ok. 30 minut, pan Tusk apelował, aby Europa na powrót uwierzyła w siebie i swoją wielkość. Brzmiało to dość rozpaczliwie, wziąwszy pod uwagę statystyki gospodarcze, zapóźnienie technologiczne i perspektywy dla strefy euro. Prognoza OECD przewiduje, że w latach 2025 i 2026 Indie będą się rozwijać w tempie 6,9 oraz 6,8 proc., Chiny – 4,7 oraz 4,4 proc., USA – 2,4 oraz 2,1 proc., zaś strefa euro – 1,3 oraz 1,5 proc. W tym jej do niedawna główny motor, Niemcy – 0,7 oraz 1,2 proc. Żałość.
Po drugie – premier wzywał, aby Parlament Europejski w tej kadencji zmienił swoje nastawienie i zamiast regulować, zaczął deregulować. To oczywiście pokłosie między innymi raportu Maria Draghiego, który wskazywał, że jedną z przyczyn zapóźnienia UE jest nadmierna regulacja. Problem w tym, że – jak zauważył sam premier – naturą UE jest regulowanie. Co więcej, mniejszą w tym rolę odgrywa Parlament Europejski, przed którym występował, a większą Komisja Europejska.
Po trzecie – Donald Tusk mówił o ochronie granic i przypominał, że jako szef Rady Europejskiej przestrzegał przed „naiwnym podejściem do nielegalnej imigracji”. To akurat jest prawda i trzeba to uczciwie przyznać: lider PO nigdy nie był bezkrytycznym zwolennikiem Wilkommenskultur i pozostawał sceptyczny wobec działań Niemiec w czasie kryzysu migracyjnego. – Jeśli demokracja ma przetrwać, nie może kojarzyć się zwykłym ludziom z bezsilnością – mówił, znakomicie odczytując społeczne nastroje i kierując się oczywiście najczystszym pragmatyzmem, a nie jakąś zmianą przekonań. Bo aby je zmienić, trzeba je najpierw mieć. Problem w tym, że w pierwszych rzędach siedział (i nawet robił notatki) europoseł Michał Szczerba, który w 2019 r. biegał na granicę polsko-białoruską z pizzą, a na demonstracji stał z plakatem „uchodźcy mile widziani”. Michał Szczerba jest tu oczywiście tylko symbolem – jego aktywność nie była odosobniona w partii Donalda Tuska.
Po czwarte – i był to bodaj najbardziej interesujący fragment wystąpienia premiera – mówił o energetyce. – Dosyć już tej nieskończonej ilości raportów, artykułów, komentarzy, narad, Rad Europejskich, waszych debat. My musimy po prostu uczciwie sobie powiedzieć, że niektóre regulacje doprowadziły do tego, że cena energii w niektórych krajach europejskich jest nieakceptowalnie wysoka – mówił. Tak, to słowa lidera Koalicji Obywatelskiej, nie posła Janusza Kowalskiego. Skąd taka zmiana kursu? – Wysokie ceny energii mogą zmieść niejeden rząd demokratyczny w Unii Europejskiej – przestrzegł Donald Tusk, grożąc sali palcem i mówiąc to w kontekście wejścia w życie systemu ETS 2. Nie opowiedział się jednak za jego skasowaniem, ale za odłożeniem w czasie.
Czytając między wierszami, zobaczymy, że to było wystąpienie lidera przestraszonego, ale też – przyznać trzeba – rozumiejącego, co się dzieje i próbującego dotrzeć do zakutych głów niektórych europosłów. Nie ma u premiera Tuska żadnego nawrócenia czy głębokiej rewizji własnych zapatrywań. Jest obawa, że fala wzbierająca od Waszyngtonu, a podbijana narastającym buntem przeciwko skutkom obłędnej unijnej polityki, zmiecie dotychczasową elitę. Zmiana kursu ma zatem źródła czysto pragmatyczne. Czy to źle? Nie. Ważny jest skutek. Ale też pamiętać trzeba, że liczą się ostateczne decyzje, a z czasem może nadejść próba kontrataku.