Redaktor Łukasz Warzecha toczy, także za pośrednictwem internetu, bój o poszanowanie pewnych norm kulturowych. O zachowanie we wzajemnych kontaktach minimum etykiety. Albo – żeby powiedzieć prościej – o zwykłą kindersztubę. O to, żeby mówić „proszę”, „dziękuję” i zwracać się do siebie per pan, pani – a nie per ty, co jest obecnie w modzie. Gorzej, że nie tylko wśród młodych! Także w firmach, których klientami są ludzie starsi, którzy wymagają znacznie większego szacunku. Kibicuję w tym boju koledze i bój o dobre wychowanie toczę zarówno w sieci, jak i na ulicy. Spotykam się w związku z tym z kpinami w internecie i wulgarnymi odzywkami na ulicy, kiedy np. zwrócę komuś uwagę że w Polsce – jak niemal w całej Europie – chodzi się po prawej stronie, najpierw w drzwiach przepuszcza się wychodzących, po chodniku nie jeździ się rowerem, gdy obok ulicy jest specjalna i zbudowana za konkretne (zapewne unijne) pieniądze ścieżka rowerowa… Mógłbym mnożyć przykłady.
Od jakiegoś czasu czujemy się Europejczykami, żeby nie powiedzieć: światowcami. Wielu z nas chce nawet bronić „europejskich wartości”, ale nierzadko ci dzielni „wojownicy” zachowują się jak potomkowie barbarzyńców, którzy przed stuleciami łupili w brutalny sposób nasz kontynent.
Piszę o tym w okolicy 1 maja, czyli daty związanej z wejściem Polski do Unii Europejskiej – i tuż przed 6 maja, kiedy przez stolicę przejdzie pod auspicjami opozycji i Unii sztandarami Marsz Wolności. Europa, a szczególnie UE, stała się dla wielu fetyszem, żeby nie powiedzieć bożkiem, do którego niektórzy nawet gorliwiej się modlą, niż do prawdziwego Boga; inni z kolei wykorzystują Brukselę jako maczugę na niewygodnych politycznie przeciwników. Albo okienko w kasie, z którego tylko wyciąga się pliki pieniędzy. Jeśli mamy dalej wspólnie przetrwać, to musi nas łączyć coś więcej. Znacznie więcej. Coś, co jest fundamentem, na którym zbudowany został kontynent, a co stoi dziś w sprzeczności z interesem elit sfokusowanych bardziej na nihilizmie, niż na solidaryzmie.
Dziś w epoce wielkiej globalnej niestabilności i zasadnych pytań o losy naszego kontynentu i przyszłości Wspólnoty Europejskiej jako związku państw, warto wyjść poza ten schemat i zacząć o Europie rozmawiać rzeczowo – jak partner, a nie jak klient czy wręcz stojący u drzwi petent. Mniej infantylnie, a bardziej z troską – tak jak rodzice z dorastającymi i sprawiającymi kłopoty nastolatkami, a nie jak Jasio z Józiem z II B.