Część ekspozycji przy Sanktuarium Ecce Homo
– Brat Albert mawiał, że jeżeli stół jest stary i chwiejny, to nie obciąża się go z góry, tylko najpierw podpiera od dołu. Podobnie z posługą drugiemu człowiekowi. Jeżeli ktoś jest bardzo zraniony, zagubiony, zbuntowany nie tylko na świat, ale też na samego siebie, to się go nie obciąża z góry wymaganiami, tylko dźwiga poprzez miłość – mówi s. Michaela. Słynne są też słowa brata Alberta, że powinno się być dobrym jak chleb. To zalecenie całkowitego poświęcenia się i dyspozycyjności. – Siłę do takiej posługi czerpał z duchowości eucharystycznej, od Chrystusa, który pod postacią chleba rozdał się wszystkim – tłumaczy s. Michaela.
Brat Albert zmarł sto lat temu, w Boże Narodzenie 1916 r. – właśnie w te święta rozpoczynają się obchody jego Roku. Odszedł w samo południe, otoczony braćmi, siostrami, ubogimi. Pobłogosławił obecnych, kazał za wszystko dziękować Panu Bogu. Prosił, aby zaśpiewano Magnificat. – Teraz w dzień Bożego Narodzenia również idziemy w południe do swoich kaplic i tam śpiewamy radosne Magnificat – opowiada s. Michaela.
Pogrzeb na Cmentarzu Rakowickim był niesamowitą manifestacją. Założyciela albertynów i albertynek żegnał cały Kraków. Jak relacjonował ks. Czesław Lewandowski, spowiednik i przyjaciel, „dziwnym zbiegiem okoliczności ciało Brata Alberta spoczęło w cudzym, świeżo zbudowanym grobie, gdzie nikt jeszcze nie leżał”.
Wnętrze sanktuarium z widocznym obrazem „Ecce Homo”
Dziś jego relikwie spoczywają w Sanktuarium Ecce Homo św. Brata Alberta w Krakowie. Budowę świątyni rozpoczęto w 1983 roku, krótko przed beatyfikacją brata Alberta, której dokonał jego wielki czciciel Jan Paweł II. – To był czas bardzo trudny. Niełatwo było o materiały budowlane, jako nowicjuszki w pośpiechu wyładowywałyśmy ręcznie cegły z samochodu – wspomina s. Michaela. Szczególną świętością niewielkiego i skromnego budynku jest obraz „Ecce Homo”, umieszczony w głównym ołtarzu.
Jak za brata Alberta
Znajduje się tutaj Dom Generalny albertynek. Siostry prowadzą tu kuchnię dla ubogich i dom opieki dla osób w podeszłym wieku. W Krakowie mają też placówki oraz mieszkania treningowe dla kobiet – ofiar przemocy domowej.
Placówki prowadzone przez oba zgromadzenia działają na podobnej zasadzie. – Przytulisko to z definicji dom rotacyjny. Mamy około 90 miejsc. Przyjmujemy na około rok, choć może być oczywiście krócej. Są ludzie, którym wystarczają trzy miesiące, żeby zebrać się po jakimś kryzysie – tłumaczy brat Franciszek.
– Bratu Albertowi od początku przyświecała myśl, żeby organizować miejsca pracy. Powstała fabryka mebli giętych, warsztaty szewskie, gdzie dawał pracę młodszym i sprawnym. Wymagał też pracy. Odmawiał jałmużny zdrowym i silnym, jeśli byli już „podreperowani” – opowiada brat Franciszek. – U nas również młodsi i sprawniejsi mieszkańcy szukają pracy. Sami też staramy się organizować zatrudnienie. Prowadzimy zbiór surowców wtórnych, hurtownie i markety pozwalają nam zbierać kartony i folie. Kilkunastu bezdomnych ma legalną pracę i jeszcze wystarcza na jakieś wsparcie przytuliska i innych naszych domów – mówi brat Franciszek.
Po pobycie u albertynów starsi mieszkańcy najczęściej trafiają do domów pomocy społecznej. Bardzo rzadko zdarzają się powroty do rodziny. Część osób przenosi się do mieszkań chronionych. – Wyjście na prostą zależy od samego człowieka. My dajemy możliwość, później jest cierpliwa droga, czasem bardzo kręta. Bo żeby człowiek ruszył do przodu, to tych kółek przytulisko-ulica-przytulisko najczęściej zrobi kilka – przyznaje albertyn.
Nie tylko w Krakowie
Albertyńska kuchnia działa również w Warszawie przy Kawęczyńskiej. Siostry rozdają ok. 300 posiłków dziennie. – Jeżeli po ubraniu i nakarmieniu nie damy ubogim Pana Boga, nigdy nie wyjdą na prostą. Nie dadzą rady. Człowiek ciągle upada. Musi mieć punkt zaczepienia – mówi s. Maksymiliana. Dlatego siostry zaczęły dla osób przychodzących do jadłodajni robić rekolekcje. – Na ostatnich rekolekcjach adwentowych zostało 35 osób. Był też jeden pan na wózku, którego siostry wykąpały i przebrały. Wrócił wieczorem. Przenocowałyśmy go, zabrałyśmy do szpitala na badania, a w czwartek zawiozłyśmy na detoks. Zgodził się, bo to był warunek, żeby pójść do schroniska. Powiedział, że po Komunii Świętej i namaszczeniu chorych on już nie chce wracać tam, gdzie był. To taki mały sukces – opowiada s. Maksymiliana.
Od kliku miesięcy jest wolontariuszką Stowarzyszenia „Otwarte drzwi”. – Chodzimy do ubogich i bezdomnych, szukamy ich na ulicach. Habit jest dla nich przyjaznym sygnałem. Kiedy na co dzień idę ulicą, to różne padają względem mnie epitety. A wśród bezdomnych tego nie było. Tylko: „Szczęść Boże, siostro!”. Rozmowa nawiązywała się automatycznie. Jeśli wyciągali papierosa, to pytali, czy mogą przy mnie zapalić. To jest zupełnie inny świat. Czasem bardziej delikatny, niż ten, w którym żyjemy – opowiada s. Maksymiliana. – Kiedy zaczynamy być z najuboższymi, to oni nam pokazują, że w każdym człowieku jest Pan Bóg i że nie ma się czego bać.