- Kryteria Kościoła są tu bardzo jasne. Dokumenty Stolicy Apostolskiej mówią, że jeśli ktoś ma głęboko zakorzenione skłonności homoseksualne, to nie powinien być w seminarium - mówi ks. Wojciech Wójtowicz, przewodniczący Konferencji Rektorów Wyższych Seminariów Duchownych.
Marcin Przeciszewski (KAI): Czy możemy mówić o kryzysie powołań kapłańskich w Polsce?
Ks. Wojciech Wójtowicz: Faktycznie, w gronie rektorów seminariów duchownych odczuwamy obawy w związku z malejącą ilością powołań. Dwa lata temu w wywiadzie dla KAI zdystansowałem się wobec kategorii „kryzys” . Dziś mówię odważniej: mamy w Polsce kryzys liczebny powołań kapłańskich. W różnym jednak stopniu dotyka on nasze diecezje i wspólnoty, bowiem tu i ówdzie sytuacja jest bardziej optymistyczna, a prezbiterzy wykonują zadania, które swobodnie można byłoby powierzyć także osobom świeckim.
Jakie są przyczyny tego kryzysu? Czy generują go nagłaśniane ostatnio skandale molestowania osób małoletnich przez księży?
Skandale to tylko jeden z faktorów wpływających na stan powołań. Nie bez znaczenia pozostaje ich oddźwięk medialny. O ile słuszna krytyka nadużyć może wspomóc procesy oczyszczenia, o tyle natarczywe i celowe eksponowanie tylko złych stron, zasiewa pośród rozeznających powołanie zwątpienie oraz dystans. Z trudem bowiem poświęca się życie dla wartości, które w przestrzeni publicznej stają się przedmiotem ciągłego ataku czy złośliwej ironii.
Wspomniany kryzys jest jednak zjawiskiem o wiele szerszym. Najpierw stoi za nim słaba demografia. Po wtóre, także sytuacja rodzin. To pewien paradoks, ale w katolickiej Polsce decyzja o kapłaństwie coraz częściej kontestowana jest przez najbliższych. Zdarza się, że kandydat znajduje uznanie w grupie niewierzących rówieśników, podczas gdy rodzina sprzeciwia się jego wyborowi. Jedni, w domach gdzie nie praktykuje się wiary, przekonują że nie warto w ten sposób tracić życia. Inni, wywodzący się z tzw. wysokich sfer życia społecznego, narzucają dzieciom drogę lepszej „kariery”. To prawdziwa walka duchowa, pośrodku której młodym czasem brakuje sił.
Podziwiam tych, którzy mimo to się decydują. Dawniej ksiądz cieszył się dużym kredytem społecznego zaufania. Dziś jesteśmy świadkami upadku tego modelu, z czym wiąże się jednak duża szansa, czy wręcz łaska. Każe ona nie oczekiwać dłużej na respekt z automatu, a stanowi zaproszenie do życia wiarygodną, kapłańską miłością pasterza.
Przed laty do seminariów wstępowała głównie młodzież wiejska, dziś jest inaczej?
Najwięcej powołań to kandydaci pochodzący z miast. Wielu wywodzi się z grona ministrantów bądź ze wspólnot i ruchów kościelnych. Rośnie grupa kandydatów przychodzących do seminarium w wieku późniejszym, często już po studiach. Nie w każdym wypadku oznacza to większą dojrzałość. Kondycja młodego pokolenia jest bowiem dziś tak mocno nadwątlona, że niektórzy badacze proponują przesunięcie progu pełnej męskiej dojrzałości nawet do wieku 35 lat. Widać to tak pośród powołanych do kapłaństwa, jak i wśród rozważających decyzję o małżeństwie.
A czy polskie seminaria są przygotowane do odpowiedzi na te nowe wyzwania?
Ostatnia dekada przyniosła sporo pozytywnych zmian w formacji. Wiele środowisk szuka nowych dróg. Opierając się na fundamencie wiary i Ewangelii, chcemy także słuchać, co do powiedzenia nam mają szeroko pojęte nauki o człowieku.
Nowe szanse niesie ze sobą także dobre i odpowiedzialne przepracowanie sytuacji kryzysowych. Wspominane już nadużycia uwrażliwiają nas w aspekcie pracy nad dojrzałością ludzką i rodzą konieczność mądrej weryfikacji dotychczasowych modeli. W tym względzie warto jednak zwrócić uwagę, że jeszcze trzy dekady temu, nie tylko w Kościele, ale w całym społeczeństwie, niektóre aspekty ludzkiej seksualności obciążone były potężnym tabu. Otwarcie kwestii zeszło się jednak w czasie ze zjawiskiem silnej erotyzacji kultury i mediów. Dziś to w życiu wielu mężczyzn obszar wielkiej walki o wolność, stąd oczywistym jest, że w sferze psychopedagogicznej w seminariach musi dokonywać się ogromna praca.
Jak ona wygląda? Chodzi mi szczególnie o kształtowanie dojrzałości w dziedzinie seksualnej.
Podzielę się doświadczeniem mojego, koszalińskiego środowiska. Korzystamy z szansy, jaką stanowi rok wstępny. W zespole ludzi pracujących na tzw. propedeutyku (rok propedeutyczny) jest ojciec rodziny, doktor nauk medycznych kilku specjalizacji, także tej z seksuologii, który prowadzi zajęcia nt. dojrzałej, wolnej od uzależnień męskości. Mamy też panią psychiatrę, matkę rodziny, która prowadzi warsztaty o różnicach w przeżywaniu płciowości, w sposobach komunikowania się, ucząc tym samym odpowiedzialnych relacji z kobietami. Prowadzone są też warsztaty rozwoju osobowościowego o znacznie szerszym charakterze. Tematyka ta powraca jednak stale, w ciągu całej formacji.
Bywa, że alumni muszą skorzystać ze specjalistycznej terapii. I to nie tylko na polu zmagania się z własną męskością czy czystością (wstrzemięźliwością seksualną), ale także w innych sferach. Szukamy więc pomocy psychologów, lekarzy, słowem kompetentnych ludzi.
Mówi Ksiądz o warsztatach dotyczących relacji księdza z kobietami. Jak młody ksiądz powinien zachowywać się wobec kobiet, szczególnie tych młodych, przez które często jest adorowany?
Gdzie Duch Pański tam wolność, więc znakiem dojrzewania będzie serce coraz bardziej spokojne. Drugim, zasadniczym kryterium budowania relacji księdza i kobiety, nie tracąc nic z tożsamości prezbitera, jest zdolność do postawienia się w roli ojca albo brata, bez sztucznej pozy i kokieterii, a kiedy indziej, w odniesieniu do kobiet starszych, także syna. Jest to wyzwanie, do którego stale się dorasta, także przez wyciąganie wniosków z popełnianych błędów.
Stale powraca pytanie czy możliwa jest przyjaźń między kobietą a duchownym? Wspomnijmy chociażby św. Franciszka i św. Klarę.
Oboje świętych cechowała wielka wolność duchowa. Już wcześniej, mówiąc za św. Pawłem, wszystko co dokonywało się w ich życiu poza Chrystusem uznali za śmieci. Warunkiem „sine qua non” jest więc najpierw mocne trwanie przy Chrystusie. Drugi warunek to dojrzała osobowość. W nawiązywaniu relacji między kapłanem a kobietą potrzeba dużo jasności. Niezbędny jest transparentny komunikat, na jakich zasadach opierają się te relacje i jakie są granice, których nie można przekroczyć.
Podejmijmy temat homoseksualizmu pośród kandydatów do kapłaństwa. Dzisiaj jest to ważny problem, poczynając od decyzji o przyjęciu do seminarium duchownego.
Kryteria Kościoła są tu bardzo jasne. Dokumenty Stolicy Apostolskiej mówią, że jeśli ktoś ma głęboko zakorzenione skłonności homoseksualne, to nie powinien być w seminarium.
Zgoda, ale co to znaczy „głęboko zakorzenione”?
Przywołam tych psychologów i seksuologów, którzy uważają, że praktyki natury homoseksualnej, które nie są jednorazowe i wykraczają poza ramy incydentalnego, niechcianego czy nieoczekiwanego zdarzenia, to pierwszy, mocny argument do uznania skłonności za „głęboko zakorzenioną”. Wstępnym kryterium oceny stają się więc mechanizmy utrwalenia. To głos, z którym moim zdaniem należy się bardzo mocno liczyć. Jako przełożeni, z jednej strony wysoce roztropni, a z drugiej wolni od jakichkolwiek fobii, w ocenie takich przypadków liczymy na pomoc i diagnozę specjalistów szanujących fundamenty chrześcijańskiej antropologii.
Ale jeśli na furtę zgłosi się człowiek o utrwalonej tendencji homoseksualnej, a przekonany o autentycznym powołaniu... Co wtedy?
Doświadczenie przekonuje, że osoby o utrwalonej tendencji homoseksualnej, potwierdzonej praktyką, nie są zdolne do życia w celibacie. Inaczej, gdy chodzi o osoby mające lęki, dylematy czy napięcia w tej sferze, zwłaszcza w okresie rozwojowym, na etapie dojrzewania do pełnej identyfikacji.
Nie ma wątpliwości, że takie kwestie powinny zostać podjęte już na wstępnym etapie rozeznawania powołania, w szczerej, pełnej szacunku rozmowie rektora i kandydata. Pamiętamy też o jasnym głosie papieża Franciszka, który często podkreśla, że droga powołania do kapłaństwa i życia w celibacie nie jest drogą dla osób homoseksualnych. Ufam, że aktualnie w naszych seminariach żaden formator ani kierownik duchowy nie zamyka tych dylematów w formie konkluzji „poczekamy, zobaczymy” albo „przemódl to”, choć z pewnością i czas, a tym bardziej modlitwa, są niezbędnymi elementami procesu rozeznania.
Skoncentrujmy się na formacji seminaryjnej w szerszym wymiarze. Uczestniczył Ksiądz w pracach komisji i zespołów przygotowujących polską wersję „Ratio institutionis sacerdotalis”, czyli nowych zasad formacji do kapłaństwa. Co - zdaniem Księdza - należy szczególnie docenić w reformach, które ma przynieść ten dokument?
Nowe „Ratio” podkreśla mocno znaczenie wymiaru kerygmatycznego na wszystkich etapach formacji. Nie ma kapłaństwa bez doświadczenia osobistego spotykania się z Jezusem Zbawicielem, z Chrystusem Kapłanem i Sługą. Pierwszy więc owoc dobrej formacji naszych alumnów to po prostu widoczna w ich życiu radość zbawionych. Ostatecznie chodzi o to, aby przyszli kapłani przynosili duchowe owoce, w jasny sposób komunikując sobą: to nie ja, to On – to Bóg. Drugi ważny aspekt dokumentu, to postulat seminarium, które formując do kapłaństwa hierarchicznego, nie kreuje tożsamości funkcyjnej, ale kształtuje mocno ducha służebności i chrześcijańskiego braterstwa; to także seminarium, w którym pierwszą troską nie jest przekaz reguł rządzących kościelnymi instytucjami, ale kształtowanie poczucia wspólnotowości. Tak rozumiana przestrzeń formacyjna przestaje być głównie systemem kontrolno-weryfikacyjnym, a staje się najpierw przestrzenią wielowymiarowego, osobistego rozwoju.
Mój biskup, gdy zostawałem rektorem, powiedział mi: pamiętaj, kapral wychowa z dużym prawdopodobieństwem drugiego kaprala; starszy brat i mistrz we wierze, choć to zdecydowanie trudniejsze, może wychować brata we wierze. Ten dokument próbuje oddać takiego właśnie ducha.
A druga część dokumentu, dotycząca studiów, tzw. „Ratio studiorum”?
To przede wszystkim przegląd i weryfikacja treści wykładowych, ujednolicenie systemów, odciążenie niektórych środowisk od przerostu godzin dydaktycznych, mnożonych niekiedy z tytułu potrzeby zagwarantowania etatów pracownikom naukowym. To także nachylenie pastoralne całej dydaktyki i postulat otwartości młodych teologów na inne dziedziny nauki, które pozwalają w prawdzie i całej rozciągłości spojrzeć na świat.
Wróćmy do zasad wedle których kształtowany jest kandydat do kapłaństwa. Zacznijmy od roku propedeutycznego.
Episkopat Polski już kilka lat temu podjął decyzję o wprowadzeniu roku propedeutycznego w formie przewidzianej przez Stolicę Apostolską, ale wymóg ten wciąż rodzi wiele obaw, a nawet pytań o samą zasadność takiego projektu. Wszystkie seminaria zakonne od dawna mają nowicjaty. W diecezjach wielu martwi się jednak, że wydłużenie formacji o rok będzie odstraszało kandydatów. Na dziś nie znamy ani jednego takiego przypadku. Ostatnio mówi się o małej ilości kleryków, ale temu można akurat zaradzić organizując formację propedeutyczną np. dla wszystkich seminariów metropolii. Rok wstępny, poza główną siedzibą seminarium i poza tokiem studiów sześcioletnich, został do tej pory ustanowiony tylko w kilku diecezjach: w Koszalinie, Katowicach, a ostatnio w Poznaniu, Łodzi i Gnieźnie. Formatorzy zgodnie dostrzegają jego dużą wartość.
Na czym więc polega walor tej propozycji?
Jest to czas pogłębionego rozeznawania decyzji i położenia solidnych, kerygmatycznych podwalin pod życie duchowe. To pierwsze kroki na drodze ascezy i metodycznej, regularnej pracy nad sobą. Nasi klerycy rozpoczynają formację jako uczestnicy rekolekcji ewangelizacyjnych, a na koniec roku udają się na ignacjański fundament. Potem chodzi także o wspominane już przeżywanie siebie w człowieczeństwie, również poprzez zaangażowanie w formy wolontariatu czy pracy hospicyjnej. Dalej, to również wzmocnienie szans edukacyjnych, wyrównanie wiedzy katechizmowej czy integracja wewnątrz rocznika, na razie bez szerokich odniesień do reszty seminaryjnych kolegów.
Osobiście, za duży walor roku propedeutycznego uznaję progresywność proponowanej w jego trakcie formacji. Jest to „rok pomostowy” pomiędzy światem z jakiego przychodzą kandydaci, a codziennym życiem seminaryjnym. Wyobraźmy sobie młodego człowieka, który od dzieciństwa spędza wiele godzin z komórką, telewizorem bądź z komputerem. Kiedy będzie on gotów do wieczornej, seminaryjnej ciszy, tzw. silentium sacrum? Z naszych doświadczeń wynika, że klerycy bez udawania wchodzą w ciszę dopiero po 3 – 4 miesiącach. Tyle czasu potrzeba im na wyjście ze świata szumów i interioryzację, usensownienie tej praktyki. Jeszcze inna sprawa, to w ogóle zasady roztropnego korzystania ze środków komunikacji. Podobnie z życiem modlitwy. Nie wkładamy im od razu brewiarza w dłonie, choć niekiedy się tego dopominają. Zaczynamy od nauki prowadzenia wspólnotowego pacierza. I wcale nie jest oczywiste, że dobrze go znają choćby ci, którzy formowali się w różnych grupach. Zamiast porannej medytacji, najpierw proponujemy lekcje ogólnego zapoznania się z Biblią i kilkanaście godzin warsztatu „lectio divina”. Potem moderator przez kilka tygodni prowadzi tzw. rozmyślanie głośne. Krok po kroku, cierpliwie, ku formom, które są w macierzystym seminarium.
Inny ważny aspekt tego etapu, to atmosfera domu, ważna zwłaszcza wtedy, gdy samo już słowo „dom” było obciążone negatywnymi uczuciami. Idzie o odkrycie piękna życia wspólnotowego i czerpanie z tego radości. W naszym domu klerycy uczą się także gotowania i troski o estetykę codziennego życia. W mojej diecezji to niezmiernie ważne, bowiem większość proboszczów nie może pozwolić sobie na zatrudnienie kogokolwiek do prac na plebanii. Czasem to także szkoła mycia podłogi, prania skarpetek czy krojenia chleba, bo w domu była mama… Na tę naukę jest czas, choćby dlatego, że nie ma jeszcze tylu obowiązków związanych ze studiami.
Nowe „Ratio Fundamentalis” nie tyle mówi już o wymiarach formacji ludzkiej, intelektualnej, co o etapach formacyjnych. Proszę je scharakteryzować.
Kolejnym etapem jest „stawanie się uczniem Chrystusa”. Franciszek powtarza: zanim staniesz się misjonarzem, najpierw bądź uczniem Chrystusa. Zanim wystąpisz jako Kościół nauczający, naucz się być Kościołem słuchającym. Dwa lata tego okresu, zbiegające się z formacją filozoficzno-humanistyczną, to droga przejścia od subiektywnej, indywidualistycznej wizji kapłaństwa do doświadczenia wybrania przez niezasłużoną łaskę i miłosierdzie.
Następnym jest etap „upodobnienia się do Chrystusa”. Zajmuje on kolejne trzy lata. Wzniosła zasada teologiczna mówi nam, że kapłan ma być „alter Christus” (drugim Chrystusem). Etap ten to zatem czas uczenia się miłości służebnej i nabywania gotowości do dźwigania krzyża, aby posłusznie pójść za Barankiem, dokądkolwiek idzie. Źle pojęta kategoria „alter Christus” może tymczasem przysłużyć się do kształtowania w duchu klerykalizmu. Powołany powinien więc odkryć, że sam z siebie nie jest nikim wyjątkowym, ale niepojęta jest Jezusowa łaska, którą przynosi i dlatego szczególne jest jego powołanie.
W końcu następuje formacja do bycia „misjonarzem”. Jest to etap o charakterze pastoralnym, kiedy alumn przygotowuje się do zadań duszpasterskich, przejmując stopniowo odpowiedzialność za wspólnotę. Dzieje się to na szóstym roku formacji, gdy przychodzi także pora na ewaluację dotychczasowej wędrówki i na decyzje o święceniach.
Wszystkim tym etapom towarzyszą różne praktyki. Odbywane są one w hospicjach, więzieniach, domach pomocy, na oazach i pielgrzymkach. Klerycy zdobywają także doświadczenia w ramach różnych dzieł ewangelizacyjnych i praktyk katechetycznych. Słowem wszędzie tam, gdzie będą potrzebni jako kapłani.
A czy duży jest odsiew kleryków podczas formacji?
Różnie bywa, w niektórych seminariach 40. Większość z występujących rezygnuje sama. Czasem jednak decyzję muszą podjąć przełożeni.
W oparciu o jakie kryteria?
Stara tradycja Kościoła mówiła o trzech „s”, w postaci wymogów stawianych kandydatom do święceń: sanus, sapiens i sanctus (zdrowy, mądry i święty). Są one wciąż aktualne, aczkolwiek brzmią być może nieco patetycznie czy idealistycznie. Urzeczywistniają się one w procesie, który w życiu kapłana ma trwać do grobowej deski. Pokusą dla nas, formatorów, może być oczywiście chęć natychmiastowej oceny alumnów według wysokich miar. Nigdy jednak nie będziemy w stanie stwierdzić ostatecznie, na ile wielkie ideały urzeczywistniają się w życiu kleryka. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że badamy raczej poziom szczerości i stan gotowości do wyruszenia w drogę.
Jeśli alumn zgłasza się z problemami albo diagnozuje je sama wspólnota, otrzymuje szansę wzrostu na drodze towarzyszenia duchowego, kolokwiów formacyjnych, czy w końcu poprzez skorzystanie z pomocniczych wobec formacji narzędzi psychologicznych. Podstawową płaszczyzną, na której dokonuje się proces decyzyjny, jest jednak płaszczyzna wiary i modlitwy.
Gdy brak aspiracji albo środki zaradcze nie przynoszą skutku, wówczas podejmowana jest decyzja, że trzeba odejść. Ostateczną decyzję o dopuszczeniu do święceń podejmuje biskup, ale na wcześniejszych etapach olbrzymia odpowiedzialność spoczywa na osobie rektora i całego zarządu seminarium.
Decyzje co do święceń zawsze związane są z ryzykiem. Dlatego podejmujemy je z bojaźnią i drżeniem. Znane są przypadki ryzyka na korzyść kandydata, ryzyka wręcz błogosławionego. Tak było w przypadku ks. Jerzego Popiełuszki, który został wyświęcony dzięki osobistej decyzji kard. Stefana Wyszyńskiego, wbrew bardzo dużemu sceptycyzmowi formatorów.
Nowym fenomenem w Polsce jest stosunkowo duża ilość rezygnacji z kapłaństwa, już po święceniach. Czym można go tłumaczyć i jakoś mu zaradzać?
Każde odejście, to indywidualna historia, na którą trzeba spoglądać w duchu pokory i wrażliwości wobec skomplikowania ludzkich losów. Poważny niepokój budzi jednak ostentacyjny styl tychże odejść. Pojawiają się tacy ich świadkowie, którzy występując w roli kibiców i oklaskując rezygnację, wydają się podśpiewywać „nic się nie stało, katolicy, nic się nie stało”. Tymczasem – mówię to najpierw z pozycji doświadczenia własnych słabości – każda niewierność to rana na Chrystusowym Ciele, a jej początkiem bardzo często bywa kryzys wiary i załamanie się osobistej relacji z Bogiem. To wskutek jej braku kapłan traci najgłębszą motywację, która daje mu siłę do konfrontacji z trudnościami jakie napotyka. Złamany celibat, różne formy ucieczki, niechęć czy brak odwagi w poszukiwaniu pomocy, to nierzadko tylko symptomy o wiele głębszych problemów.
Pośród środków zaradczych warto wskazać na konieczność uczenia alumnów gotowości do ofiary. Ta zaś jest kategorią niepopularną w dzisiejszym świecie. Tymczasem nie ma chrześcijaństwa bez drogi paschalnej, nie ma kapłaństwa bez ofiary. Brak ducha ofiary skutkuje w każdym z nas nową, selfistyczną religijnością, w której najważniejszą rolę pełni własne „ja” i jego potrzeby.
Jaka więc winna być tożsamość kapłańska dziś, w tym świecie, który nas otacza?
Jej kształt wskazują ostatni papieże. Pierwsza sprawa to pokora i duch służebności. Po drugie, będąc człowiekiem wyraźnej ortodoksji, kapłan powinien być człowiekiem słuchania i dialogu. To duże wyzwanie. Zdarzają się bowiem ortodoksi miewający tendencje fundamentalistyczne, niezdolni do wysłuchania inaczej myślących. Z kolei ci, którzy chętnie dialogują, zapominają niekiedy o fundamencie jasnej tożsamości katolickiej. Pięknie byłoby obie te wartości w sobie zintegrować. Żywym ich przykładem był św. Jan Paweł II: otwarty na świat, a jednocześnie mocno zakorzeniony w żywej Ewangelii Jezusa Chrystusa. Wciąż aktualne jest też wezwanie Benedykta XVI, aby kapłan był przede wszystkim specjalistą od Boga: nie od polityki czy ekonomii. Wierni nie cierpią, gdy wkraczamy w nie swoje obszary kompetencyjne. Trzeci zaś element, to Franciszkowy apel o kapłana gotowego by pójść na peryferie, na spotkanie udręczonej ludzkości, zdolnego do umywania nóg braciom.
Nie zapominajmy jednak, że absolwent seminarium nie jest „gotowym produktem”. Formacja jego tożsamości po zakończeniu studiów zmienia styl, ale się nie kończy. Wiele zależeć będzie od przełożonych, do których trafi po święceniach. Niezmiernie ważni dla jego wzrostu będą też mądrze krytyczni i wspierający go pięknym świadectwem oraz modlitwą świeccy.