Anglezy i sukienki z krempliny. Na prezent książka, zegarek, rower. A na poczęstunek drożdżówka i szklanka kakao. Tak wyglądały Pierwsze Komunie kilkadziesiąt lat temu.

– Uroczystość Pierwszej Komunii świętowaliśmy skromnie – mówi Zbigniew Stępień, który do Najświętszego Sakramentu po raz pierwszy przystąpił ponad sześćdziesiąt lat temu w parafii Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Sobolewie. – O wystawnym obiedzie w domu, a tym bardziej w lokalu, nikt nawet nie pomyślał. Zamiast tego po Mszy Świętej proboszcz zaprosił wszystkich na poczęstunek. Przed wejściem do kościoła na gości czekał stół, a na nim pięćdziesięciolitrowy garnek kakao i bułki maślane, dostarczone przez miejscowego piekarza.
– Garnitur, który tamtego dnia miałem na sobie, pozostawiał wiele do życzenia – śmieje się mężczyzna. – Byłem już ubrany do kościoła, kiedy postanowiłem cichaczem wymknąć się z domu, by przejechać się na rowerze. Tak się spieszyłem, że wylądowałem na płocie i wróciłem do domu z wielką dziurą na plecach nowej marynarki. Dzisiaj wspominam to jako zabawną anegdotę, ale mamie, która w ostatniej chwili tę dziurę cerowała, wcale nie było do śmiechu.
BIAŁY PROTEST
W okresie PRL-u dziewczynki przystępujące do Pierwszej Komunii często miały na sobie sukienki z białej krempliny, do nabycia za dewizy w Przedsiębiorstwie Eksportu Wewnętrznego, czyli Peweksie. Jednak nie wszystkich stać było na takie luksusy. Część warszawiaków stroje komunijne kupowała na bazarze Różyckiego. Katarzyna Janowska, która do sakramentu Eucharystii przystąpiła w 1982 r., czyli w stanie wojennym, na praskie targowisko przyjechała aż z Jelonek. Co prawda po wianek, nie po sukienkę, bo tę Kasi uszyła babcia, przerabiając suknię ślubną jej mamy.
– Dekolt i dół obrębione miałam gałązkami świeżego, pachnącego mirtu, w rękach trzymałam kwiat jabłoni – wspomina Katarzyna. – Przewiewny gipiurowy strój wyróżniał się wśród pozostałych, najczęściej siermiężnych i tandetnych, jakie w hurtowych ilościach pojawiały się na bazarowych stoiskach. Byłam jedyną dziewczynką, która zamiast popularnych anglezów, czyli loków, miała włosy upięte w kok.
Po Mszy Świętej blisko dwadzieścioro gości zaproszono na obiad do pięćdziesięciosześciometrowego mieszkania. – Pokój ze stołami miał zaledwie piętnaście metrów kwadratowych – wspomina Katarzyna Janowska. Do dziś nie wie, skąd jej mamie udało się zdobyć taką ilość mięsa, które w tamtych czasach było towarem luksusowym i trudno dostępnym, na kartki. Do picia zamiast popularnej kupnej oranżady zaserwowano domowy „sprajt”, który sporządzono z wody, cukru, drożdży i soku z cytryny – a może kwasku cytrynowego? Ze słodyczy dostępne były głównie wyroby czekoladopodobne.
Szałem, ale i raczej rzadkością wśród komunijnych prezentów, był rower. – Wszyscy zazdrościli koleżance, która dostała popularny w tamtych czasach flaming – mówi Katarzyna. – Ale dzieci cieszyły się też z drobiazgów: albumu, różańca, flamastrów. Prezent, który dostałam od kuzynki mojej mamy – Nowy Testament ilustrowany zdjęciami z Ziemi Świętej – doceniłam dopiero po latach. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, jak trudno dostępnym towarem były książki, które można było kupić wyłącznie na targach, stojąc po kilka godzin w kolejce.
– Pamiętam też – dodaje – że w białym tygodniu prosto z kościoła szliśmy na spacer pod Halę Człuchowską, by w czasie wieczornej emisji „Dziennika telewizyjnego” wraz z tłumem innych warszawiaków protestować przeciwko propagandzie Jerzego Urbana.
W RODZINIE, CZYLI RAZEM
Ksiądz Karol Darmas, wikariusz parafii św. Jakuba Apostoła w Sośnicowicach, do Pierwszej Komunii przystąpił w 1989 r. w kościele Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Miasteczku Śląskim. Miał sześć lat i był ubrany w albę z naszytą na piersi hostią, w pasie był przewiązany żółtym sznurem. W katechezach, które odbywały się w salce parafialnej, uczestniczyły nie tylko dzieci, ale i rodzice. Mama z tatą siedzieli z dzieckiem w ławce również podczas głównej uroczystości. I ramię w ramię podchodzili, by przyjąć Komunię.
– Zapamiętałem to wydarzenie jako coś mocno osadzonego w rodzinie – mówi kapłan. – Wspólnotowość tego dnia widoczna była już dzień wcześniej, gdy grono ciotek i babć spotkało się w kuchni, by razem pichcić komunijne kotlety, rolady i ciasta.
Przyjęcie wyprawiono w domu babci. Bohater dnia siedział u szczytu stołu, co sprawiało, że czuł się naprawdę ważny. Nie pamięta, by był skupiony na prezentach, bo te otrzymał dopiero na koniec dnia, po nabożeństwie. Najbardziej ucieszył się ze skórzanej futbolówki i aparatu fotograficznego, oczywiście analogowego, który zapoczątkował jego pasję robienia zdjęć.
Dziś ks. Damas sam przygotowuje dzieci do Pierwszej Komunii i zauważa, że rodziny coraz częściej tracą z oczu to, co najważniejsze. – Skupiamy się na oprawie: strojach, świeczkach, wymyślnych prezentach, a zapominamy o najważniejszym bohaterze tego dnia, czyli Panu Jezusie – mówi. – Jak ten ksiądz z anegdoty, który kupił nową złotą monstrancję i tak bardzo skoncentrował się na jej pięknie, że przy wystawieniu Najświętszego Sakramentu zapomniał włożyć do środka Hostii.
RZECZY DROBNE
Uroczysta oprawa może jednak pomóc w dobrym przeżyciu Pierwszej Komunii. Tak było w przypadku Małgorzaty Bielenicy, która sakrament Eucharystii przyjęła w 1981 r. w parafii Matki Bożej Szkaplerznej w Orzyszu. Doniosły charakter tego dnia pogłębił wrażenia duchowe i sprawił, że to doświadczenie wyryło się w jej sercu, oddziałując pozytywnie na jej późniejszą wiarę. Nie wspomina dobrze tylko podkreślania przez katechetkę, że Bóg jest sędzią sprawiedliwym. W efekcie dopiero kilka lat temu udało się jej rozprawić z obrazem surowego Boga, na którego miłość trzeba sobie zasłużyć.
– Do Komunii szłam razem z młodszą siostrą. W przeddzień uroczystości mama zakręciła nam włosy na papiloty – wspomina Małgorzata. – Kiedy spojrzałam rano w lustro, byłam zdruzgotana. Zamiast pięknych loków moim oczom ukazał się bujny „baran” – śmieje się. – Obie z siostrą miałyśmy na sobie amerykańskie sukienki do kolan i welony. Oryginalne komplety przysłała z zagranicy ciocia. A ja marzyłam, żeby jak pozostałe dziewczynki mieć sukienkę do ziemi, którą niczym księżniczka mogłabym chwycić w pół i subtelnie unieść do góry.
W dwupokojowym mieszkaniu zmieściła się pokaźna liczba gości. Na obiad był m.in. rosół, który mama z ciocią ugotowały poprzedniego dnia. Siostry otrzymały w prezencie wspólny rower. Za pieniądze, które dostały, rodzice kupili im meblościankę do pokoju. Jednak Małgorzata szczególnie
zapamiętała jeden prezent. „Żaden dar tak mały, by go Jezusowi zanieść nie miała Niepokalana Maryja” – widniało na kartce, którą dostała od cioci będącej zakonnicą.
Jako ośmiolatka niewiele z tych słów rozumiała. – Prawdę mówiąc, byłam tym prezentem bardzo zawiedziona. Dziś, mając pięćdziesiąt lat, wspominam go jako najcenniejszy ze wszystkich, które tamtego dnia dostałam – mówi. – Niesamowite, jak niektóre szczegóły potrafią zapisać się w pamięci i sercu. I rzadko dotyczy to drogich rzeczy. Znacznie częściej tych małych, niepozornych.