Gdy przyjrzeć się z pozycji osoby o zapatrywaniach konserwatywnych rokowi rządów Barbary Nowackiej w polskiej edukacji, szczególnie rzuca się w oczy jedno: arogancja.

Wiele bym dał, żeby poznać treść rozmowy, jaką odbył premier Donald Tusk z Barbarą Nowacką, gdy proponował jej stanowisko szefa resortu edukacji. Czy obiecał partyjnej koleżance, że będzie mogła sobie polską szkołę wymodelować według własnego, dowolnego uznania, nie licząc się z nikim i niczym? To bardzo prawdopodobne.
W demokracji, szczególnie tak spolaryzowanej jak w Polsce, trzeba zakładać, że każda dochodząca do władzy formacja będzie realizowała swój program również w sferze nauczania. A jednak ta właśnie sfera nie jest tym samym, co polityka fiskalna czy transportowa. Po pierwsze, dlatego że dotyczy dzieci, a tu wrażliwość obywateli jest szczególna i naturalna. Nie bez powodu w różnych państwach i kontekstach pojawia się hasło: „Ręce precz od naszych dzieci”. Rodzice są z natury uczuleni na punkcie wtrącania się państwa zbyt mocno w wychowanie ich potomstwa. Nie bez powodu także polska Konstytucja w art. 53 zapewnia rodzicom prawo do nauczania moralnego i religijnego w zgodzie z własnymi przekonaniami – aczkolwiek w praktyce ze stosowaniem tego przepisu bywa różnie. Program edukacji zdrowotnej jest ewidentnym zamachem na to właśnie uprawnienie.
Po drugie, ponieważ edukacja młodych obywateli ma olbrzymi wpływ na to, jak będzie funkcjonować nasze państwo. Zarazem ten wpływ jest mocno odsunięty w czasie, co sprawia, że kolejni eksperymentatorzy realizują swoje, często bardzo nieszczęśliwe, pomysły bez obawy, że mierzalne konsekwencje ich działań objawią się jeszcze za ich panowania w resorcie. Tak jest i z eksperymentami Nowackiej. Pełny wpływ fatalnej decyzji o likwidacji prac domowych albo o usunięciu z listy lektur pozycji fundamentalnych dla polskiej i europejskiej kultury ujrzymy dopiero za, powiedzmy, dekadę. Kiedy Nowacka będzie już całkiem gdzie indziej (oby jako osoba prywatna).
BEZ WYCZUCIA
Z tych dwóch względów wynika, że zmiany w edukacji – gdyby polityk obejmujący ten resort kierował się poczuciem nie tylko odpowiedzialności, ale również przyzwoitości – powinny być dokonywane z wyjątkowym wyczuciem. A już na pewno w taki sposób, żeby osoby, które wyznają odmienny światopogląd niż aktualna władza, nie czuły się zepchnięte na margines albo przyparte do ściany. Minister Nowacka wybrała jednak inny paradygmat sprawowania urzędu. Bez szczególnej przesady (choć, nie ukrywam, ze złośliwością) można powiedzieć: bolszewicki. Chodzi tu nawet nie tyle o sam kierunek, co o sposób działania. Postępowanie MEN w sprawach takich jak lekcje religii czy relacje ze stroną kościelną, prace domowe lub lista lektur oraz przede wszystkim sformatowany pod ideologiczne zapotrzebowanie przedmiot edukacja zdrowotna pokazuje brak gotowości do nawet pozorowanego dialogu. Lub całkowicie otwarte lekceważenie obiekcji i potrzeb obywateli o zapatrywaniach odmiennych niż te obecnej władzy.
Tu ciekawostka: gdy MEN w pierwszej połowie ubiegłego roku ogłosiło zamiar zlikwidowania prac domowych, skierowałem do ministerstwa zapytanie o konkretne podstawy tej decyzji. Poprosiłem o wskazanie badań, z których miałoby wynikać, że prace domowe są szkodliwe lub że ich likwidacja przyniesie edukacyjne korzyści. Po dłuższym czasie (przekraczającym limit wynikający z ustawy o dostępie do informacji publicznej) dostałem obszerną odpowiedź, skonstruowaną na zasadzie „zasypmy pytającego informacjami tak, żeby nie mógł się w nich połapać”. Faktycznie, odwoływano się w niej do kilku badań, w większości niepolskich, tyle że nijak z nich nie wynikało, iż prace domowe należy zlikwidować. Owszem, wniosek był taki, że powinny być odpowiednio dobrane, dostrojone do innych obciążeń ucznia itd. – ale na pewno nie zlikwidowane. Publicznie, w styczniu 2024 r., pani minister miała dla likwidacji prac domowych uzasadnienie proste, by nie rzec: prostackie. Skonstruowane na zasadzie „tak, bo tak”. Oznajmiła: „Uważamy, że po prostu nie powinno ich być, bo niczego dobrego nie przynoszą”. Poraża głębia tego argumentu.
NIEJAKIE POTRZEBY
Można zadać pytanie, skąd bierze się zaciekłość pani Nowackiej i – szerzej – kierownictwa MEN w forsowaniu skrajnie zideologizowanej agendy. Odpowiedź wydaje się prosta: mamy do czynienia właśnie z ideologami, którzy w ministerstwie w jakimś stopniu realizują swoje potrzeby emocjonalne. Wskazuje na to dla przykładu używane przez panią Nowacką określenie „niejaki Rymkiewicz” w odniesieniu do zmarłego w 2022 r. pisarza i poety, niewątpliwie jednego z najwybitniejszych we współczesnej Polsce, którego utwory uznano za niepożądane na liście lektur. Trudno uwierzyć, aby Jarosław Marek Rymkiewicz był dla pani minister osobą anonimową, należy zatem uznać, że deprecjonujące słowo „niejaki” zostało przez nią użyte w związku z emocjonalną potrzebą deprecjacji autora kojarzonego ze światopoglądem konserwatywnym.
Wszystko to nie powinno dziwić, jeśli spojrzy się na życiorys szefowej MEN oraz jej najbliższych współpracowniczek (kierownictwo resortu jest bowiem bardzo sfeminizowane). Nowacka do KO dołączyła wraz z kierowanym przez siebie stowarzyszeniem Inicjatywa Polska (potem zmienionym w partię kanapową) w 2018 r. Jej polityczny życiorys to formacje i środowiska skrajnej lewicy. Począwszy od młodzieżówki Unii Pracy w drugiej połowie lat 90., poprzez Twój Ruch niesławnego Janusza Palikota, na Zjednoczonej Lewicy skończywszy.
Jej niechętny czy nawet agresywny stosunek do Kościoła i jego obecności w polskiej szkole w postaci lekcji religii nie powinien zaskakiwać. Wszak już dawno temu Nowacka zaangażowała się w inicjatywę „Świecka szkoła”, której współzałożycielami byli Katarzyna Lubnauer, obecna wiceminister edukacji, której droga polityczna rozpoczęła się w Unii Demokratycznej, oraz Leszek Jażdżewski, redaktor naczelny pisma „Liberté!”, którego tytuł maskuje wyraziście lewicowy, nie zaś liberalny profil. „Świecka szkoła” w 2015 r. zgromadziła podpisy pod obywatelskim projektem ustawy na rzecz zaprzestania finansowania przez polskie państwo nauczania religii w szkołach. Inne znane postaci zaangażowane w sprawę to: Kazimiera Szczuka, Robert Biedroń, Manuela Gretkowska czy Krzysztof Pieczyński (aktor znany z fanatycznie antyklerykalnych, a zarazem ekstrawaganckich poglądów).
KIJEM PO KLATCE
Mamy zatem w kierownictwie MEN dwie osoby związane od dawna z projektem wyrugowania religii ze szkół. Do tego podsekretarzem stanu jest Paulina Piechna-Więckiewicz, wywodząca się z Wiosny Biedronia, członkini Nowej Lewicy, oraz Joanna Mucha, w przeszłości w PO, a od 2021 r. w Polsce 2050. Na tle pozostałych pań ta ostatnia może w ministerstwie robić za dyżurną konserwatystkę.
Jeżeli spojrzymy do ministerialnego zarządzenia, rozdzielającego zadania pomiędzy sekretarzy i podsekretarzy stanu, zobaczymy, że najszersze kompetencje, dotyczące m.in. strategicznego planowania w systemie oświaty, powierzono pani Lubnauer. Pani Mucha oraz drugi z sekretarzy stanu, Henryk Kiepura z PSL, grają pośledniejszą rolę. Zatem to, jak wygląda nauczanie naszych dzieci, spoczywa w rękach dwóch pań o skrajnych poglądach m.in. na Kościół i jego rolę w systemie edukacji.
Powierzenie MEN takim osobom przez premiera Tuska z pewnością nie było przypadkiem czy skutkiem nieświadomości. Nie wynikało także z oddania resortu koalicjantowi, jako że Nowacka to KO. Należy to zatem odczytywać jako całkowicie świadomy zabieg. Jaki konglomerat motywacji za tym stał, można się jedynie domyślać. Zakładałbym, że to mieszanka klasycznej metody przeciągania kijem po klatce lawa: wkurzymy konserwatystów, a tym samym wrzucimy do debaty emocjonalny temat, który przykryje niewygodne dla nas sprawy, takie jak chociażby ceny energii; jednocześnie wychowamy kilka roczników ludzi zindoktrynowanych zgodnie z lewicową ideologią, którzy później mogą zostać naszymi wyborcami; damy przy tym coś naszemu najradykalniejszemu elektoratowi. Co najmniej trzy pieczenie na jednym ogniu.
OD MAJA DO WRZEŚNIA
Przed wyborami prezydenckimi radykalne plany pani minister zaczęły jednak zawadzać. „Różne warianty są w grze” – mówiła niedawno szefowa MEN, pytana, czy edukacja zdrowotna będzie obowiązkowa (wychowanie do życia w rodzinie nie było). Kiedy jednak przeciw obligatoryjności tego przedmiotu wypowiedział się wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz, został przez Nowacką zbesztany za „pomylenie MON z MEN”. Tyle że wkrótce w podobnym tonie wypowiedział się sam Tusk. Pamiętajmy jednak, że wybory prezydenckie są w połowie maja i na początku czerwca, a nowy rok szkolny to dopiero wrzesień. I wówczas może się okazać, że premier nie ma nic przeciwko dalszej realizacji bolszewickiego kursu w ministerstwie edukacji.