Czyli tak naprawdę biednych jest 800 mln Hindusów. To tak, jakby było to dwadzieścia krajów wielkości Polski. Brak pracy i pieniędzy zmusza mieszkańców wsi do przenoszenia się do dużych miast, takich jak Delhi, Bombaj (ind. Mumbaj), Bangalore (Bengaluru) czy Kalkuta. Tam trafiają do megaslumsów, zbudowanych z rdzewiejącej blachy falistej, bez wystarczających dostaw świeżej wody, bez systemu zbierania śmieci, przeważnie też bez elektryczności. W efekcie szaleją epidemie cholery, tyfusu i dyzenterii, czyli czerwonki.
Jak alarmuje organizacja SOS Wioski Dziecięce, co roku umiera w Indiach 1,4 mln dzieci, nie osiągając piątego roku życia. Głównym powodem są choroby: zapalenie płuc, malaria, choroby przewodu pokarmowego. Jeśli dzieci zdołają przeżyć, to zaledwie 75 proc. z nich trafia do jakiejkolwiek szkoły. A bez jej ukończenia nie ma szans na pracę – i tak kółko biedy się zamyka.
Bieda i nierówności są głównym powodem, dla którego trudno spodziewać się, że Indie staną się nowym supermocarstwem. Choć wielu ekspertów prorokuje, że jednak nim zostaną.
Wspólne interesy
– Dla USA Indie rzeczywiście są najważniejszym długofalowym partnerem w Azji, postrzeganym jako przeciwwaga dla Chin. Takie myślenie jest obecne w administracji amerykańskiej od końca lat 90. XX w., ale zyskało na znaczeniu wraz z prezydenturą Donalda Trumpa, który otwarcie nazywa Chiny (razem z Rosją) „mocarstwem rewizjonistycznym” i rywalem Stanów Zjednoczonych – powiedział tygodnikowi „Idziemy” Patryk Kugiel z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. – Indie mają jako jedyne ogromny potencjał demograficzny, gospodarczy i militarny oraz strategiczne położenie nad Oceanem Indyjskim, aby hamować wzrost wpływów Chin. Stąd Indie zostały uznane za kluczowego partnera w amerykańskiej strategii „wolnego i otwartego Indo-Pacyfiku”.
Jak podkreśla ekspert, we wrześniu odbyło się pierwsze indyjsko-amerykańskie spotkanie w formacie „2+2” (ministrów spraw zagranicznych i obrony); oba kraje zacieśniają dwustronną współpracę obronną i w ramach odnowionego Quadu – tj. dialogu strategicznego USA oraz Indii z Australią i Japonią.
– Interesy Indii i USA są w dużej mierze zbieżne. Obie stroną chcą ochrony „wolnego i otwartego Indo-Pacyfiku” gdzie wszystkie kraje mają dostęp do szlaków morskich, i relacji opartych na przestrzeganiu prawa międzynarodowego. Chiny stanowią główne i w zasadzie jedyne poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa Indii; rozbudowują swoją obecność w regionie Azji Południowej, uważanym w Delhi za ich naturalną strefę odziaływania, i zaciskają wokół Indii tzw. sznur pereł – inwestycje w porty, od Mjanmy, przez Sri Lankę po Pakistan. Indie są jednym z kilku dużych państw, które nie włączyły się w chińską inicjatywę Pasa i Szlaku, widząc w tym narzędzie chińskiej dominacji w regionie – dodaje Patryk Kugiel.
Jak wskazuje, geografia – bo Chiny są sąsiadem Indii, przewaga militarno-gospodarcza Chin oraz koncepcja „strategicznej autonomii” dominująca w Indiach nie pozwalają temu krajowi na jednoznaczne i otarte związanie się formalnym sojuszem antychińskim z USA.
Dlatego prawdopodobne będzie coraz ściślejsze zbliżenie strategiczne ze Stanami Zjednoczonymi przy jednoczesnym retorycznym łagodzeniu znaczenia tej współpracy, tak by nie drażnić Chin. Jak zapewniał w czerwcu premier Modi na konferencji Shanngrii-La w Singapurze: „nasza przyjaźń nie jest zwrócona przeciwko jakiemukolwiek krajowi”, a Chiny pozostają ważnym partnerem Indii.
Niezależnie od retoryki, mamy do czynienia z wielką, globalną zmianą. Chcąc zmierzyć się z rosnącym gigantem, jakim jest Chińska Republika Ludowa, Donald Trump musi szukać wsparcia tam, gdzie dotychczas wydawało się to niemożliwe.