Politycy powinni umieć pohamować swoje dążenia w imię dobra wspólnego – mówi prof. dr hab. Janusz Odziemkowski w rozmowie z Piotrem Kościńskim.
To był bardzo trudny okres dla Polski: zmieniały się rządy, organizowane były strajki i demonstracje, wreszcie w 1926 r. nastąpił przewrót majowy. Czy było tak źle, bo nasze państwo miało zaledwie kilka lat?
Z pewnością tak. Na przykład klasa polityczna z byłego zaboru rosyjskiego w znacznej mierze musiała uczyć się funkcjonowania w systemie demokratycznym. Konstytucja marcowa „szyta” była na miarę zachodniego, nowoczesnego państwa, a w naszym przypadku niekoniecznie odpowiadała wartościom wyznawanym przez elity, nie mówiąc już o całym społeczeństwie. Niemal wszyscy chcieli demokracji i republiki, monarchiści byli w zdecydowanej mniejszości, ale właśnie demokracja wymagała dojrzałości obywatelskiej w korzystaniu z praw, jakie dawała.
Trzeba też powiedzieć, że w tym czasie pogorszyła się sytuacja Polski na arenie międzynarodowej. Najpierw, w Rapallo, ręce podały sobie Rosja i Niemcy [w 1922 r. oba kraje podpisały układ m.in. o nawiązaniu stosunków dyplomatycznych – przyp. red.], co odbierano jako potencjalne zagrożenie. A Locarno [1925 r. – przyp. red.] okazało się porażką polskiej dyplomacji – Niemcy zagwarantowały trwałość swych granic zachodnich, ale nie wschodnich. A propaganda niemiecka przekonywała, że Polska to kraj tymczasowy. Pamiętamy doskonale pakt Ribbentrop-Mołotow z 1939 r., ale wcześniej, w 1926 r., Niemcy i Rosja zawarły pakt o nieagresji. W Polsce uznano to za próbę izolowania naszego kraju. Na arenie międzynarodowej oba te państwa usiłowały nam szkodzić, próbowały ingerować w nasze stosunki z innymi krajami, na przykład z Litwą. A Rzeczpospolita zaledwie pięć lat wcześniej zakończyła wojnę, dziesięć lat wcześniej w ogóle zaś nie istniała.
Mieliśmy też problemy gospodarcze. Owszem, przeprowadzona została reforma Grabskiego, co było dużym osiągnięciem: Polska zdołała wprowadzić swoją walutę, złotego, i uzdrowić finanse publiczne. Ale to musiało kosztować. Polska waluta nie była jeszcze stabilna, zaciągano pożyczki, aby utrzymać kurs złotego. W połowie lat 20. zaczęła pogarszać się sytuacja gospodarcza kraju. Potrzebowaliśmy kapitałów na odbudowę zniszczeń wojennych i rozwijanie gospodarki i, niestety, niewiele zdołano uzyskać.
Ale chyba bezpośrednim powodem przewrotu majowego były nieustanne kryzysy polityczne?
Znamy to z literatury: w sejmie dochodziło do burd i starć, w efekcie sporów politycznych nie sposób było stworzyć trwałej większości i stabilnego rządu. Rosły napięcia społeczne, rozczarowanie, że państwo nie spełnia tych wszystkich nadziei – Polski „szklanych domów” – jakie z nim wiązano u początków niepodległości. Do rangi symbolu urosły wydarzenia w 1923 r. w Krakowie, kiedy miały miejsce wypadki strzelania do protestującego tłumu. To obciążało ówczesny rząd, kierowany przez Wincentego Witosa, i wywołało prawdziwy szok: jak to, trzy lata po krwawej wojnie polscy żołnierze strzelają na ulicach do Polaków?...
Józef Piłsudski nieufnie podchodził do zmieniających się rządów. Bolały go zwłaszcza problemy, jakie dotykały wojsko. Był przeciwnikiem przyjmowania wzorów francuskich, miał własną koncepcję funkcjonowania najwyższych władz wojskowych. Gdy jego dawny towarzysz broni, ale reprezentujący inną orientację polityczną, minister spraw wojskowych gen. Władysław Sikorski, wielki frankofil, przyjechał z projektem takich zmian do Piłsudskiego, ten nie zostawił na nim suchej nitki. Symboliczny był fakt, że w marcu 1926 r. do Marszałka przyszedł nie piłsudczyk, a ludowiec, Maciej Rataj, zaniepokojony rozwojem sytuacji w kraju. Mówił wówczas, że ma w ręku sporą siłę – możliwy strajk kolejarzy.
Są jednak sugestie, że Piłsudski zaplanował zamach majowy dużo wcześniej.
Nie ma żadnego dowodu na to, żeby myślał o tym wiele miesięcy przed majem 1926 r. Gdyby miał duszę zamachowca i był gotów do łamania prawa, na pewno zachowywałby się inaczej. Mógłby poszerzyć swoją władzę w okresie, gdy sprawował urząd naczelnika państwa, a sam odszedł z polityki. Czytając jego wypowiedzi z tamtego okresu, widzimy, jak narastała w nim frustracja, wywoływana zarówno bezpardonowymi atakami na jego osobę, jak i faktem, że odrodzona Rzeczpospolita pełna była sporów, zajadłości w walce politycznej.
Jestem zwolennikiem poglądu większości historyków, że idąc na Warszawę, Marszałek był przekonany, iż wystarczy jego pojawianie się na czele wiernych oddziałów, aby doszło do zmiany władzy. Wojska prowadził niewiele, nie było też ono przygotowane do walki w mieście. Chodziło raczej o zbrojną demonstrację. Niestety, doszło do przelewu krwi, a w takim przypadku zawsze winę przypisuje się temu, kto zdecydował się na dokonanie zamachu.
Ale czemu właściwie było aż tyle ofiar – według oficjalnych danych ponad trzysta?
Z demonstracji zbrojnej zamach przerodził się w walki trwające dwie doby. Wielu wojskowych stanęło w obliczu trudnego wyboru. Poparcie dla Piłsudskiego oznaczało przecież złamanie prawa, bo Marszałek, niezależnie jak ocenimy jego intencje, podjął działania pozaprawne. Oczywiście, to nie pierwszy taki przypadek w naszej historii, i o wielu ludziach, którzy coś podobnego robili mówimy dziś jak o patriotach, bohaterach – choćby o twórcach Konstytucji 3 Maja czy inicjatorach powstania listopadowego. W obu przypadkach mieliśmy do czynienia z łamaniem prawa, zresztą każde polskie powstanie oznaczało działanie wbrew ówcześnie obowiązującemu prawu. Tu właśnie pojawia się trudne pytanie: czy można łamać prawo w imię wyższych ideałów?
W 1926 r. jedni oficerowie pozostawali wierni złożonej przysiędze i stawali po stronie rządu, inni uważali, że wspierając Marszałka, działają pro publico bono. Niektórzy przeżywali ogromne rozterki; wiele wątpliwości mieli gen. Kazimierz Sosnkowski, z grona najbliższych współpracowników Piłsudskiego w latach walk o niepodległość, czy gen. Sikorski… Jeden z dowódców pułków wysłał żołnierzy na pomoc Piłsudskiemu i potem popełnił samobójstwo.
Politycy powinni umieć pohamować swoje dążenia w imię dobra wspólnego.
Natomiast wysoka liczba ofiar w Warszawie wynikała z faktu, że podczas walk toczonych w mieście kule często rykoszetują, uderzywszy w mury domów i o bruk. Było mnóstwo gapiów, ludzie oglądali to wydarzenie jak jakiś show, wyglądali z okien, wychodzili na ulice. I, niestety, wielu z nich poniosło śmierć,
Ostatecznie Marszałek wygrał w dużym stopniu dzięki strajkowi kolejarzy, którzy stanęli po jego stronie. Zatrzymywali pociągi z wojskiem jadącym na pomoc rządowi, a przepuszczali te, które wiozły oddziały wspierające Piłsudskiego.
Po zamachu majowym Piłsudski nie okazał wrogości wobec swoich przeciwników. Dlaczego?
To najlepszy dowód na to, że w maju tak naprawdę nie zamierzał rozpoczynać walki. Pamiętajmy, że nie mścił się na uczestnikach zamachu Januszajtisa [próba przewrotu w styczniu 1919 r., zorganizowana przez płk. Mariana Januszajtisa-Żegotę oraz księcia Eustachego Sapiehę – przyp. red.]. Wtedy Polska prowadziła wojnę, mógł zamachowców postawić przed sądem polowym i rozstrzelać – a tylko zwymyślał i wysłał do domów. W 1922 r. wycofał się z życia politycznego, zamiast walczyć. Zresztą jego działania mogły wynikać i z wyrachowania politycznego. Jeśli z przeciwników robi się męczenników, jeśli wsadza się oponentów do więzienia, to dalekosiężne skutki mogą być bardzo przykre.
A Piłsudski był w polityce realistą, choć w działaniach niepozbawionym nuty romantyzmu. Widać to choćby w wielkości celów, jakie przed sobą stawiał – jednych przerażały, innych potrafiły porywać. Jeszcze przed wojną światową dawał wyraz przekonaniu, że jak będzie wolna Polska, to w końcu wszyscy odłożą na bok spory polityczne i będą zgodnie pracować dla jej dobra. Zważywszy na istniejące już wtedy podziały na polskiej scenie politycznej, było to podejście bardziej romantyczne niż wyrachowane. U progu niepodległości problemem dla Piłsudskiego było zbudowanie silnej armii, rozszerzanie i zabezpieczenie granic państwa, a nie budowanie sceny politycznej.
Frustracja, że do zgody tak trudno doprowadzić, złość, gorycz przyszły w jakiś czas po maju 1926 r. Wtedy to przyszedł czas na Berezę Kartuską [miejsce internowania m.in. przeciwników politycznych, w tym Wojciech Korfantego – przyp. red.] i proces brzeski [1931-1932 r.; sądzono socjalistów i ludowców za rzekomą organizację zamachu stanu – przyp. red.].
Co było tego powodem?
Z pewnością brak możliwości porozumienia władz z opozycją. To może być ważne i dla dzisiejszych polityków: gdy strony okopują się na swoich stanowiskach i nie widzą żadnej możliwości rozmowy z przeciwnikiem, efekty są fatalne. Piłsudski zaczął traktować partie polityczne jako zło konieczne towarzyszące demokracji. Ostro potępiał „partyjnictwo” i dzielenie Polski przez polityków „na szmatki”.
Zresztą, zmieniał się i sam Piłsudski. Na początku lat 30. widać było ubytek sił i objawy procesu starzenia się. To nie oznacza, że nie potrafił sprawnie myśleć i że nie wypowiadał wówczas opinii, które się później sprawdziły. Był jednak schorowany i coraz bardziej sterany życiem tak intensywnym, że mógłby nim obdzielić co najmniej kilka osób. Dużo pracował, a na jego funkcjonowanie mogła mieć wpływ choroba, która musiała go zaatakować znacznie wcześniej niż w 1935 r., kiedy została wykryta w ostatnim stadium.
Może jako społeczeństwo byliśmy w 1926 r. niedojrzali do demokracji, którą sobie w 1921 r. zafundowaliśmy? Może była dla nas trochę na wyrost? Demokracje zachodnie formowały się przez kilka pokoleń, a my mieliśmy na to kilka czy kilkanaście lat. Politycy powinni umieć pohamować swoje dążenia w imię dobra wspólnego. A właśnie umiejętność wznoszenia się ponad podziały partyjne w trosce o to dobro jest probierzem jakości demokracji.