Donald Trump pewnie wygrał wybory prezydenckie w USA. Jego sukces oznacza rewolucję w amerykańskiej polityce: porażkę elit i zwycięstwo zwykłego obywatela.
fot. Aaron Kittredge | pexelsNajbliższe lata pokażą, czy mamy do czynienia z długofalowym trendem. Osiem lat temu Trump wygrał, mobilizując masy przeciętnych Amerykanów, którzy czuli się zawiedzeni postępowaniem rodzimego establishmentu. Tamto zwycięstwo miało ograniczony rozmiar, bo jednak Hillary Clinton zdobyła więcej głosów wyborców (ale mniej elektorów). Tym razem Trump wygrał także w wyborach powszechnych (według jeszcze niepełnych danych w stosunku 51 do 48).
ZMĘCZENI AMERYKANIE
Ostatnie dwie dekady nie były pomyślne dla przeciętnego Amerykanina. „Wojna z terrorem”, jak to określił George W. Bush, nie była tak dramatyczna jak np. wojna wietnamska, ale w przypadku „wycieczek” do Afganistanu i Iraku rządzący nie zdołali przedstawić społeczeństwu przekonujących celów tych przedsięwzięć. Na to nałożył się kryzys gospodarczy po krachu Lehman Brothers, a gdy nastąpiła poprawa, pandemia przyniosła kolejne wyzwania. Ponadto zasadniczej zmianie uległa struktura amerykańskiej gospodarki. W wyniku globalizacji wiele zakładów przemysłowych zostało przeniesionych za granicę, głównie do Chin. Na skutek tego procesu, który był wspomagany przez obowiązujący wówczas w USA system podatkowy (sic!), dobrze płatne miejsca pracy „wyemigrowały”, wzrosło natomiast zapotrzebowanie na usługi, które są na ogół nisko płatne. Stąd pogłębiła się stratyfikacja dochodowa.
Dawniej Partia Demokratyczna była obrońcą biedniejszych, ale to się zmieniło. Paradoksalnie tę próżnię wypełnił miliarder Trump. Jego hasło MAGA (Make America Great Again – „Uczyńmy Amerykę ponownie wielką”) zelektryzowało rozczarowane poczynaniami elit amerykańskie masy. Rządy administracji Joego Bidena tylko potwierdziły wcześniejsze zastrzeżenia wobec demokratów – zamiast walczyć z inflacją, władze promowały lewicowe ideologie i nie podjęły żadnych kroków, żeby ukrócić napływ milionów nielegalnych imigrantów, którym niejednokrotnie udzielano pomocy w większym zakresie, niż mogli tego oczekiwać obywatele.
HARRIS ZAMIAST BIDENA
Joe Biden stał się bardzo niepopularny, w dodatku odcisnął na nim swe piętno wiek. Mimo że zwyciężył w prawyborach (nie miał poważnych kontrkandydatów), to elity partyjne wymusiły na nim rezygnację z ponownego ubiegania się o urząd prezydencki i przekazały pałeczkę wiceprezydent Kamali Harris. Przez pewien czas wydawało się, że ten manewr przyniesie zwycięstwo, tym bardziej że podczas debaty z Harris Trump wypadł bardzo słabo. Jednak w trakcie kampanii wyborczej okazało się, że Harris ma niewiele do zaoferowania rozczarowanym wyborcom, natomiast ochoczo włączyła się w wojnę amerykańsko-amerykańską. Trump stał się „zagrożeniem dla demokracji”, a nawet „faszystą”, ona zaś została określona jako osoba z niskim współczynnikiem inteligencji. Nie wróży to nic dobrego na przyszłość – tak jak i wojna polsko-polska stoi na przeszkodzie w rozwiązywaniu sporych kłopotów, z którymi borykamy się nad Wisłą.
Skoro Harris przedstawiała się jako przedłużenie administracji Bidena, wyborcy, będąc między młotem a kowadłem, postawili jednak na Trumpa, którego rządy wielu wspominało jako okres prosperity. Tym sposobem Trump odniósł jednoznaczne zwycięstwo. Wygrał we wszystkich siedmiu swing states, czyli tych stanach, w których władza przechodzi z rąk do rąk. Dla demokratów szczególnie bolesne są porażki w ich dotychczasowych bastionach: przemysłowych stanach północnych, Pensylwanii, Michigan i Wisconsin. Te porażki miały miejsce, pomimo że kierownictwa większości związków zawodowych mocno popierały Harris.
Płonne okazały się także nadzieje demokratów na utrzymanie kontroli w Senacie i uzyskanie przewagi w izbie niższej Kongresu. Wprost przeciwnie, i w tych przypadkach republikanie zanotowali sukcesy i mają pełnię władzy wykonawczej i ustawodawczej. Biorąc pod uwagę, że w Sądzie Najwyższym przewagę mają także konserwatyści, rysują się możliwości przeprowadzenia daleko idących zmian.
ŚWIETLANA PRZYSZŁOŚĆ?
Prezydent elekt ogłasza nowy złoty wiek, ale polityka nadchodzącej administracji nie jest jasna. W trakcie kampanii więcej czasu poświęcono oczernianiu przeciwników niż dyskusji nad programami. Trump będzie ostro walczyć o przywrócenie USA dominującej pozycji w wielu gałęziach przemysłowych. Do lamusa odejdą pomysły oparcia energetyki na zielonych technologiach, pełną parą ruszy wydobycie ropy naftowej i gazu ziemnego przy użyciu szczelinowania hydraulicznego. W tym zakresie w USA są ogromne możliwości i tania energia na pewno przyczyni się do wzrostu konkurencyjności amerykańskiej gospodarki. Trudniej będzie nadrobić zaległości w dziedzinach wymagających zastosowania najbardziej zaawansowanych technologii. Amerykańskie uniwersytety i ośrodki badawczo-naukowe należą do światowej czołówki, ale występują tam poważne braki w zakresie kadry technicznej i wykwalifikowanych pracowników. Przez długie lata w oświacie promowano lewicowe ideologie kosztem wykształcenia w naukach ścisłych i tego straconego czasu nie odrobi się w mgnieniu oka.
Tymczasem konkurencja nie zasypiała gruszek w popiele. Chiny poczyniły ogromne postępy w wielu branżach. Trump będzie prowadzić ostrą walkę na tym odcinku. Zapowiedział wprowadzenie zaporowych ceł na import z Państwa Środka. Ta broń ma być także użyta przeciwko europejskim konkurentom. Zapowiada się więc ciąg dalszy wojny gospodarczej, co zapatrzonej w odnawialne źródła energii UE nie wróży dobrze. Cła plus droga energia zmuszą niemieckie koncerny samochodowe do przenoszenia mocy produkcyjnych za ocean i przy okazji ucierpią poddostawcy znad Wisły.
POLITYKA MIĘDZYNARODOWA
Polaków najbardziej interesuje polityka w stosunku do naszego regionu, szczególnie wojny rosyjsko-ukraińskiej. W tym ostatnim przypadku przyszłość ma się malować w czarnych barwach – naszym zdaniem niesłusznie. Trump chce uchodzić za twardziela, który rozdaje karty na arenie międzynarodowej, a nie za marionetkę Putina. Stąd nagłe odcięcie Ukrainy od amerykańskiej pomocy jest mało prawdopodobne, a zatem podbój tego kraju przez Rosję nie wchodzi w rachubę. Natomiast Trump będzie wywierać naciski na Zełenskiego, żeby podjął rozmowy pokojowe, co wymaga odwołania przez Kijów ambitnych warunków wstępnych z listopada 2022 r. Będzie to gorzka pigułka do przełknięcia dla Ukraińców, a w Polsce zapewne przez wielu będzie postrzegane jako „nowa Jałta” i śmiertelne zagrożenie dla naszej niepodległości. Ta naszym zdaniem błędna diagnoza zasadza się na założeniu, że Ukraina broni naszej niepodległości. Tymczasem gwarantem naszej niepodległości są USA, bo bez amerykańskiej pomocy (i pomocy członków NATO zachęcanych przez Waszyngton) wojska rosyjskie już dawno temu osiągnęłyby cele wyznaczone w ramach „specjalnej operacji wojskowej”.
W naszym żywotnym interesie narodowym leży istnienie potężnej Ameryki, bo tylko taka Ameryka jest w stanie przewodzić NATO i utrzymywać wojskową obecność w Europie. Popierając słuszne cele Ukrainy, nie wolno zapominać o tym, że dalsze wspomaganie Kijowa na obecnym poziomie osłabia zainteresowanie Waszyngtonu naszym obszarem. Amerykanie są bowiem zmęczeni rolą straży pożarnej gaszącej pożary w najdalszych zakątkach kuli ziemskiej i nie widzą powodu do topienia dziesiątków miliardów dolarów rocznie w przedsięwzięciu, które nie ma wielkich perspektyw bez ich czynnego wejścia do wojny, a to nie wchodzi w rachubę.
Celem NATO jest to keep the Soviet Union out, the Americans in, and the Germans down (trzymać Sowiety na odległość, Amerykanów przy sobie, a Niemców pod kontrolą) – stwierdził lord Hastings, pierwszy sekretarz generalny Paktu. To zdanie jest tak samo istotne dziś, jak było w chwili założenia NATO. To USA i NATO są gwarantem naszej suwerenności, nie Ukraina. Celem Trumpa nie jest wyjście z NATO, ale bardziej równomierne rozłożenie ciężaru obrony obszaru Północnego Atlantyku, i taki właśnie cel mają jego kontrowersyjne wypowiedzi. Doświadczenia jego pierwszej kadencji pokazują, że jest to skuteczna taktyka.