Emmanuel Macron – niegdyś socjalista, a potem pracownik banku Rotschildów, dziś określany jako centrolewicowy, a także Marine Le Pen – szefowa Frontu Narodowego. Taki wybór mają Francuzi po pierwszej turze wyborów. Ostateczne rozstrzygnięcie 7 maja.
Do ostatniej chwili we Francji dominowała niepewność, bo liczący się kandydaci mieli w sondażach wyniki bardzo niewiele się od siebie różniące. Macron i Le Pen uzyskiwali 22-25 proc. głosów; w niewielkiej odległości za nimi plasował się skrajnie lewicowy Jean-Luc Mélenchon, a po piętach deptał im prawicowy François Fillon. Pozostała siódemka stanowiła jedynie tło dla tej czwórki. Ostatecznie wygrał Macron; gdy ten numer „Idziemy” oddawaliśmy do druku, znane były dane z 97 proc. komisji wyborczych. Macron otrzymał 23,9 proc., Le Pen – 21,4 proc., dwaj pozostali główni kandydaci – nieco poniżej 20 proc.
Wśród zwycięzców pierwszej tury nie ma przedstawiciela żadnej z największych dotąd partii politycznych. Już to oznacza wielką zmianę we francuskiej polityce.
Gospodarka, imigracja i terroryzm
Sytuacja gospodarcza Francji wcale nie wygląda źle. Ale bezrobocie nie chce spaść poniżej 10 proc., co oznacza, że pracy nie mają 3 mln osób. Jest więc gorzej niż u sąsiadów – w Niemczech czy w Wielkiej Brytanii. Bardzo wysoki jest dług publiczny, ogromne są koszty bardzo rozbudowanego sektora publicznego. Co prawda oznacza to, że Francuzi mogą korzystać z wysokiej jakości świadczeń, ale też, że muszą na to płacić wysokie podatki.
W ostatnich latach Francja przyjmowała po około 200 tys. imigrantów, z tego po ok. 75 tys. azylantów. Ale imigracja nie jest czymś nowym; jako dawne państwo kolonialne, Francja przyjęła w przeszłości ogromne rzesze mieszkańców swych byłych kolonii, zwłaszcza z Algierii i innych krajów arabskich. Wielu z nich mieszka dziś w swoistych gettach, w tym pod Paryżem, gdzie co roku dochodzi do zamieszek, płoną samochody i rabowane są sklepy.
Część nowych imigrantów chce przedostać się do Wielkiej Brytanii. Jesienią władze zlikwidowały tzw. Dżunglę, nielegalny obóz, w którym koczowali ci, którzy za wszelką cenę pragnęli przepłynąć kanał La Manche. Niedawno spłonął inny obóz, Grande-Synthe na przedmieściu Dunkierki w północnej Francji.
Mnożą się ataki terrorystyczne. Ostatni dzień kampanii wyborczej przyćmił atak islamisty, który zabił policjanta na Polach Elizejskich w Paryżu. Dwa dni zamach wcześniej miał miejsce pod Paryżem, gdzie ranny został policjant. W roku 2016 właściwie co miesiąc dochodziło do jakiegoś drastycznego ataku.
Francuzi uważają, że ich gospodarka rozwija się za wolno, coraz większym problemem są imigranci, którzy dodatkowo powodują wzrost terroryzmu. A władze nie potrafią na te wyzwania właściwie odpowiedzieć.
Niezadowolenie z polityki
W efekcie obywatele republiki nie są zadowoleni z tego, co robią politycy. Doskonałym przykładem mogą być dwaj ostatni prezydenci. Wybrany w 2007 r. Nicolas Sarkozy był z początku uwielbiany, mówiono o „sarkomanii”; pod koniec urzędowania jego popularność spadła poniżej 30 proc. i ostatecznie w 2012 r. przegrał wybory prezydenckie z socjalistą François Hollande’em. Sarkozy był krytykowany za zbyt wygórowane mniemanie o sobie, nadmierną obecność w mediach, nadużycia władzy, a nawet nepotyzm.
Z kolei Hollande w końcu 2016 r. uzyskał rekordowy negatywny wynik w sondażach: zaledwie 4 proc. Francuzów pozytywnie odnosiło się do jego działalności. Hollande jest najbardziej niepopularnym prezydentem Piątej Republiki Francuskiej. I to wyjaśnia, dlaczego Francuzi są źli: zawodzi ich kolejny szef państwa.
Hollande krytykowany jest za brak sukcesów. Po okresie recesji gospodarka francuska jedynie w niewielkim stopniu się wzmocniła. Krytykowała go i prawicowa opozycja, i lewica w jego własnej partii. Wyborców raziło też jego zachowanie – spektakularne rozstania z kolejnymi partnerkami oraz książka, w której w wywiadach skrytykował wiele osób, w tym swoich sojuszników.
Przy okazji: inny ważny polityk, który miał wielkie szanse wygrać wybory, lider Republikanów i były premier François Fillon boryka się z zarzutami korupcji. Jego problemy zaczęły się, gdy pismo „Le Canard Enchaine” podało, że jego żona i dwoje dorosłych dzieci zarobiły prawie milion euro jako asystenci parlamentarni, choć nigdy tak naprawdę nie pracowali. On sam odrzuca te zarzuty, ale bez powodzenia. To kolejny zawód dla Francuzów.