Wciąż pokutuje mit o tym, że w sytuacji gdy zagrożone jest zdrowie lub życie ciężarnej kobiety, lekarze nie będą jej ratować, by przy okazji nie stracić dziecka. A jak jest naprawdę?

Prof. Ewa Dmoch-Gajzlerska, ginekolog-położnik, wspomina przypadek bratowej, która w 23. tygodniu ciąży doznała wylewu krwi do mózgu, którego jednym z objawów było porażenie kończyn dolnych; nie było z nią kontaktu. – Podczas gdy dziecko rosło, ona ginęła w oczach – wspomina lekarka. – Tomografia wykazała rozległy naczyniak, którego nikt nie chciał operować. Lekarze stawiali warunek: najpierw aborcja, potem leczenie. Znalazłam lekarza, który podjął się operacji w 32. tygodniu ciąży, gdy dziecko – odpowiednio przygotowane – w razie konieczności wykonania cesarskiego cięcia mogło być już zdolne do życia poza organizmem matki. Podczas trepanacji wypływała słabo krzepnąca krew. W ciągu siedmiogodzinnej operacji udało się „zaklipsować naczyniak”; nie doszło na szczęście do przedwczesnego odklejenia się łożyska. Po trzech dniach bratowa stopniowo odzyskała sprawność, a potem w terminie urodziła siłami natury córeczkę, która dziś ma 24 lata.
SKUTEK TO NIE CEL
Pani profesor nie ma wątpliwości, że w sytuacjach beznadziejnych wystarczy wiedza i umiejętne jej zastosowanie oraz odwaga, ale i pokora. – W położnictwie mamy choroby z obszaru onkologicznego i pozostałe: nabyte w czasie ciąży i takie, z którymi matka weszła w ciążę. W każdej z nich plan leczenia poprzedzony jest rozważeniem stopnia zagrożenia dla kobiety i dla dziecka – tłumaczy lekarka. – Przykładowo w przypadku ciężkich chorób bądź niewydolności nerek, nadciśnienia czy ciąży ektopowej odpowiednie monitorowanie rozwoju dziecka i leczenie matki umożliwia zaplanowanie porodu przed terminem, by w pewnym momencie nie trzeba było wybierać, które z nich ratować.
Czytaj dalej w e-wydaniu lub wydaniu drukowanym
Idziemy nr 39 (933), 24 września 2023r.
całość artykułu zostanie opublikowana na stronie po 30 września 2023