O Gustawie Herlingu-Grudzińskim i jego „Innym świecie” nikt wtedy nie słyszał, ale też opowieści domowe były zakorzenione w tamtym właśnie „innym świecie”.
Mam nadzieję – choć nie mam pewności – że nieszczęsna książeczka „Filip i jego załoga na kółkach” nie jest już lekturą szkolną klas młodszych. Ale dwadzieścia lat temu – a więc w Polsce dekadę po 1989 roku! – wciąż jeszcze była. Kiedy jako mama ucznia próbowałam wtedy interweniować i przeciwstawić się takiej lekturze – kompletnie fałszującej rzeczywistość – zostałam zakrzyczana. Nie powiodła mi się nawet próba pokonania tej sytuacji pewnym fortelem, kiedy chciałam zachęcić innych rodziców do odpowiedzi na pytanie, skąd właściwie wzięła się załoga tytułowego Filipa, konia ciągnącego kuchnię polową na froncie od Oki do Wisły. Skąd w radzieckiej armii polska załoga?
Zresztą ta sama sprawa dotyczyła słynnych czterech pancernych, których propagandowym wydźwiękiem zatruto kilka pokoleń peerelowskiej młodzieży (i zatruwa się nadal, puszczając serial w telewizjach, może nawet w TVP): skąd się właściwie ci mili chłopcy wzięli w czerwonej armii?
Jako dzieci w tejże peerelowskiej szkole nie zadawaliśmy takich pytań, ponieważ znaliśmy odpowiedź! I wiedzieliśmy, że ona nie padnie, bo żyjemy w fałszowanej rzeczywistości, nie ma po co pytać. Za odpowiedź wystarczały sytuacje dnia powszedniego: wśród nas byli koleżanki i koledzy, którzy wrócili z ostatnią – jak się wtedy mówiło – repatriacją, którzy klepali potworną biedę, a mimo to ich babki i matki wciąż wysyłały do krewnych w ZSRR opakowane w szare płótno paczki z mąką i kaszą, raz na miesiąc albo może na kwartał, w dozwolonej objętości, żadnej dowolności! Nie zadawaliśmy pytań, bo po cichu, w domach, opowiadało się przecież o stratach: ci się wydostali, ale dziadek i ciocia z synkiem na zawsze już zostali w zmarzniętej ziemi. W nieludzkiej ziemi. I nawet krzyża na grobie nie mają! Zdarzali się nauczyciele, którzy – jak Ewa Piorunowska ze Słupska, pisałam o niej nieraz na naszych lamach – pokazywali uczniom niecodzienne pamiątki: sukienkę uplecioną z trawy stepowej, jedyną, jaką miała w szkole pod Omskiem. I mówili, co się wydarzyło 10 lutego 1940 roku! I wyjaśniali, że tam przecież była wcześniej Polska!
I o cudach się po domach opowiadało: że ten kolega ma wujka w Londynie, bo wujek się uratował i wyszedł z Andersem, a teraz czasem przyśle paczkę. A ojciec tamtego kolegi się uratował, bo zdążył chociaż do Berlinga, ale jego rodzina dopiero po pięćdziesiątym szóstym dała radę przyjechać.
O Gustawie Herlingu-Grudzińskim i jego „Innym świecie” nikt wtedy nie słyszał, ale też opowieści domowe były zakorzenione w tamtym właśnie „innym świecie”. Z tym, że nie były wcale powszechne, nie łudźmy się! I, doprawdy, nie w każdym domu! A jak jest teraz? Czy zakończony właśnie Rok Gustawa Herlinga-Grudzińskiego odbił się jakimkolwiek echem? Szerzej niż tylko w nielicznych kręgach intelektualnych?
Taka rocznica domaga się jednak nadziei. Otóż nasza redakcyjna koleżanka Monika Odrobinka, z następnego już pokolenia dziennikarzy, postanowiła poszukać świadków tamtych wywózek i łagrów. Wtedy małych Sybiraków – dziś już ostatnich żyjących. Zdążyła z tematem. Niedługo zaprezentuję jej książkę, o której już opowiada swoim córeczkom. I one też już wiedzą.