A gdyby tak zdjąć z siebie wszystkie te przyzwyczajenia i oczekiwania i spróbować zaufać, że jesteśmy wystarczający? Że wystarczy nam Bożej łaski? - mówi dr Agnieszka Kozak, psycholog, w rozmowie z Magdaleną Prokop-Duchnowską
![](imgs_upload/zdjecia/202412/jak_nie_oszalec_przed_swietami.jpg)
Z badań amerykańskich psychiatrów Thomasa Holmesa i Richarda Raya wynika, że święta Bożego Narodzenia to czas wyjątkowo stresujący. Dlaczego?
Dlatego że, po pierwsze, zderzamy się z ogromną presją oczekiwań, że święta muszą być „jakieś” – wystawne, wielkie, wyjątkowe – żebyśmy nie musieli się wstydzić. Pokutuje w nas przekonanie, że stół trzeba suto zastawić, a okna wypolerować na błysk. W dobie konsumpcjonizmu, gdy mamy wszystkiego pod dostatkiem albo wręcz nadmiarowo, dodatkowym stresem staje się kupowanie prezentów. Często – mniej lub bardziej świadomie – bierzemy udział w wyścigu po ofiarowanie jak najbardziej oryginalnego i atrakcyjnego upominku.
Po drugie, zdarza się nam zapominać, że święta Bożego Narodzenia są o miłości; uważamy, że na tę trzeba sobie zasłużyć. Więc staramy się zasłużyć: lepieniem kolejnej porcji pierogów, perfekcyjnie udekorowaną choinką, idealnie wyprasowaną koszulą…
Po trzecie, jesteśmy przebodźcowani bezlitośnie bombardującymi nas promocjami i nowościami. Zapalonej w ciemnej piwnicy zapałki nie sposób przeoczyć. Jednak tej samej zapałki w pełnym dźwięków i kolorowych świateł centrum handlowym nikt już nie dostrzeże. Nie przestajemy biegnąć w poszukiwaniu fajerwerków, zamiast doceniać piękną codzienność bliskości i miłości, za którymi tak bardzo przecież tęsknimy. W tym biegu nasz system nerwowy jest tak napięty i przeładowany, że każdy byle drobiazg jest w stanie spowodować potężną eksplozję.
W sieci krąży mem: na święta okna nie muszą błyszczeć, bo przecież nie przychodzi do nas sanepid, lecz sam Jezus. Tylko czy takiego właśnie gościa godzi się witać z brudnymi szybami?
Problem w tym, że my tych szyb nie myjemy dla Jezusa. Tak naprawdę robimy to z lęku przed tym, „co ludzie powiedzą”. Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych może być to nie do przyjęcia, ale ja od dawna nie robię specjalnych porządków przed Bożym Narodzeniem. Jezus urodził się w stajence, a nie w pałacu. Istotą tych świąt jest miłość, bliskość i spotkanie, a nie przepych na talerzu i lśniące podłogi.
Ale czysty dom może być przejawem troski o tradycję i godną celebrację Bożego Narodzenia…
Zarówno tradycja, jak i uroczyste świętowanie są bardzo ważne. Chodzi o to, że nam brakuje wiary w to, że godność jest w nas wpisana, że jesteśmy cenni i wystarczający. Stąd mamy tendencję, by robić w nadmiarze. Martwimy się, że na oknie zostanie jakaś smuga, że będzie za mało bombek, prezentów, jedzenia. Warto zrozumieć, że sześćdziesiąt uszek, tyleż pierogów z kapustą i grzybami, trzy miski kutii i cztery blachy ciasta to dla czteroosobowej rodziny zdecydowanie za dużo. Efektem nadmiaru jest wpychanie tego wszystkiego w siebie i innych, żeby się nie zmarnowało. A i tak część ląduje w koszu.
Skąd w nas to umiłowanie nadmiaru?
Częściowo jest to wynik naszego dziedzictwa. Kiedy byłam małym dzieckiem, wiedziałam, że w świątecznej paczce będzie tylko jedna czekolada. Mama dzieliła ją na paski i każdy dostawał po cztery kafelki. Jak myśmy się tą czekoladą wtedy delektowali! Kto dziś tak jeszcze robi? Zamiast zatrzymać się i smakować, łykamy w biegu. Jako dziecko jadłam na śniadanie chleb z dżemem, a na obiad babkę ziemniaczaną. Niewiele można było wtedy dostać w sklepach. Suto zastawiony stół faktycznie pojawiał się tylko od święta. Wciąż zapominamy, że dziś ta obfitość jest codziennością. W efekcie bywamy bardzo bogaci w jedzenie, a ubodzy w bliskość. Wielu z nas ma w głowie przekonanie, że miłość równa się karmienie. Że kochać kogoś oznacza zastawić mu stół i napełnić brzuch. Dlaczego nie można zaserwować na święta dwunastu potraw, ale w wersji „wszystkiego po trochu”? Sama też bardzo dbam o kultywowanie tej tradycji, ale jeśli brakuje mi np. ryby po grecku, a nie mam już siły jej zrobić, to kupuję gotową w sklepie.
Troszczenie się o zbyt wiele, któremu towarzyszy lęk przed byciem niewystarczającym, wzmaga nerwowość i przedświąteczne napięcie. A świat się nie zawali, gdy na podłodze będzie jakaś plamka czy ktoś nie będzie mógł dołożyć sobie pierogów! A może właśnie dzięki temu, że tym razem nie będzie nadmiaru, matka, która każdego roku zasiadała do wigilijnego stołu ledwo żywa, pierwszy raz od dawna będzie miała energię na autentyczne, radosne świętowanie? „Nie starczyło mi już siły, by pójść na pasterkę” – zdarza mi się słyszeć od urobionych po pachy gospodyń. A czy to właśnie liturgiczne świętowanie narodzin Chrystusa nie jest ukoronowaniem wieczerzy wigilijnej? Zrezygnowanie z nadmiaru może pomóc nam tę istotę odzyskać.
Odpuszczanie, do którego tak się nas zachęca, kojarzy się często z lenistwem i bylejakością.
Nie chodzi o odpuszczanie, tylko o tworzenie niektórych rzeczy na nowo. O kreowanie ich w taki sposób, żeby zaczęły nam wreszcie smakować. Żebyśmy potrafili się zatrzymać i dostrzec ich sens. Wiele rzeczy robimy bezrefleksyjnie, z automatu, tylko dlatego, że tak robili nasi rodzice, dziadkowie, pradziadkowie. Ilu z nas wie, z jakiego powodu podczas wieczerzy wigilijnej stawiamy na stole akurat karpia czy barszcz? Czy znamy znaczenie tych i innych bożonarodzeniowych potraw? Jeśli się nad tym choć przez chwilę nie zatrzymamy, może się okazać, że przez lata robimy coś, co w naszym wykonaniu już dawno stało się pustym znakiem. Że od lat smażymy na święta kilogramy karpia, chociaż nikt w rodzinie za nim nie przepada. To może tym razem usmażmy tylko kawałeczek karpia, a więcej sandacza? Przecież w końcu chodzi o rybę.
Jak nauczyć się prawdziwie świętować?
Przede wszystkim trzeba zrozumieć, że w świętowaniu najważniejsza jest obecność, a nie robienie. Istotą miłości nie jest bowiem bieg, tylko zatrzymanie. Najcenniejszym darem, jaki możemy ofiarować naszym bliskim, jest czas i uwaga. Dziecko nie będzie wspominać, jakie skarpety dostało od rodziców, tylko że rodzice byli blisko, że budowali razem z klocków. Kiedy dorosłe dzieci proszą uwijającą się przy garnkach mamę, by choć na chwilę usiadła z nimi przy stole, to tak naprawdę wołają: „Bądź blisko!”.
Funkcjonowanie w trybie przedświątecznej gorączki odbiera nam radość i spokój. Mamy tendencję, by sami siebie poganiać, obciążać presją, biczować. Nie ma czasu do stracenia, gdy w kolejce czekają kolejne zadania do odhaczenia. A gdyby tak w tym roku zdjąć z siebie te wszystkie musiki, przyzwyczajenia i oczekiwania? Gdyby tak zrobić tyle jedzenia, ile naprawdę potrzeba? Albo zrobić prezenty własnoręcznie, zamiast je kupować? I przestać być ciągle w zadaniach i uwiarygadniać się przez lepienie kolejnych pierogów, tylko spróbować zaufać, że jesteśmy wystarczający? I że wystarczy nam Bożej łaski? Nawet jeśli nie zdążymy perfekcyjnie ugotować, posprzątać i uprasować.
Świętowanie jest tak naprawdę o byciu razem, ale też o byciu tu i teraz. I o mądrej wdzięczności. Marzy mi się, byśmy chociaż od święta zamieniali ocenianie na docenianie. A bieg na zatrzymanie i oczekiwanie. I tego wszystkiego nam wszystkim i sobie w Adwencie i na nadchodzące święta życzę.
Od czego zacząć zmiany?
Zachęcam do przeprowadzenia pewnego eksperymentu. Sprawdźmy, co się stanie, gdy spytamy naszych bliskich – rodziców, dzieci, wnuki – czego by od nas w te święta potrzebowali. A potem chciejmy – i miejmy odwagę! – tę potrzebę, to oczekiwanie spełnić. Zapewniam, że raczej nie będą to pierogi z kapustą i grzybami.
Dr Agnieszka Kozak – psycholog, psychoterapeutka, nauczyciel akademicki, trener komunikacji opartej na empatii (NVC), autorka bestsellerów „Uwięzieni we własnej głowie” i „Mądra wdzięczność”.