Ostatni więźniowie KL Dachau i innych niemieckich obozów śmierci zabiegają o pamięć tamtych czasów.
– Za kilka miesięcy kończę 90 lat. Historia mojego życia zarchiwizowana jest w Muzeum Powstania Warszawskiego, w Muzeum KL Dachau jest moja fotografia. Teraz 3-4 razy w roku spotykam się z młodzieżą i osobami starszymi w Niemczech – mówi były więzień Wojciech Wojciewski. – W Warszawie, w Związku b. Więźniów KL Dachau, jest nas jeszcze dziesięciu.
Do Dachau trafił 12 września 1944 r. za udział w Powstaniu Warszawskim. – Miałem wtedy 18 lat. Tata angażował się w konspirację. Co tydzień w domu odbywały się zebrania. Przychodziło po 20 osób, i tak naturalnie przesiąkałem tymi klimatami – wspomina.
Trafił do Zgrupowania AK Kampinos. Brał udział w akcjach zbrojnych na Lotnisku Bielańskim, na Wólce Węglowej, w bunkrach w Leoncinie. Potem został przydzielony do kompanii zajmującej się przerzutem broni na Żoliborz do oddziałów ppłk. „Żywiciela” i brał udział w akcji zbrojnej pod Dworcem Gdańskim. Tam został ranny w rękę. Kiedy wycofywał się do Puszczy Kampinoskiej, we wsi Radiowo został zatrzymany przez niemiecki patrol. – Zabrano mnie do kościoła św. Wojciecha – wspomina. Tu był przesłuchiwany i bity. – Myślałem, jak się ratować. Miałem przy sobie Ausweis z czarnym paskiem, który chronił przed zatrzymaniem nawet podczas łapanek. Pracowałem wtedy w warsztacie, gdzie naprawiano samochody, które przychodziły z frontu – opowiada.
Ausweis uchronił go przed rozstrzelaniem i chłopak znalazł się w kolumnie pędzonych do Pruszkowa. Tam wybrano 3600 zdrowych ludzi i w bydlęcych wagonach powieziono do Dachau.
– Na miejscu kazano nam się rozebrać do naga, zabrano zegarki, medaliki, obrączki, precjoza, spisano nazwiska. Usłyszeliśmy: „Od dzisiaj już nie jesteście ludźmi, ale numerami, a numer w każdej chwili można skreślić. Wyjście stąd jest tylko jedno: przez komin”. Otrzymał numer 105 908. Został przydzielony do bloku 17. Jak się okazało, Dachau miało być kwarantanną przed kolejnymi obozami.
– Przybyli przedstawiciele fabryki Daimler-Benz z Mannheim i wybrali 1060 najlepiej zbudowanych i najlepiej odżywionych ludzi do pracy w fabryce samochodów. Zakwaterowali nas w szkole, po 60 w sali na łóżkach piętrowych – opowiada pan Wojciech. Codziennie na godz. 6 rano więźniowie szli pieszo sześć kilometrów do fabryki, pracowali po 10 godzin i więcej, otrzymując głodowe racje żywnościowe. – Z głodu wdarłem się do kuchni, ale Niemcy zaraz mnie schwytali i wyznaczyli karę 30 kijów. Cały byłem posiniaczony – wspomina.
Przed Bożym Narodzeniem 1944 r. fabryka została zbombardowana. – Nasza grupa trafiła do bunkra przeciwlotniczego, gdzie czekaliśmy na transport do obozów. Posłano mnie do niewielkiego obozu z dwoma barakami, pracowaliśmy w kamieniołomach. Styczeń był bardzo mroźny, temperatury minus 35 stopni. Odmroziłem sobie uszy, ręce i nogi. Chodziliśmy w cienkich ubraniach. Raz z papierowego worka po cemencie zrobiłem kamizelkę. Kiedy esesman to zobaczył, zdarł ze mnie papier i wyznaczył 20 kijów kary. Tyle samo razów dostałem za owinięcie się kocem. Wcześniej dostałem karę 40 kijów, bo ukradłem cztery ziemniaki, kiedy przez wieś gospodyni wiozła kartofle i buraki dla bydła. Wszyscy byliśmy bardzo wygłodzeni, esesman zapisał mój numer. Razy musiałem liczyć sam, a gdybym się pomylił, bicie zaczęłoby się od początku – opowiada pan Wojciech.
W obozie panowały choroby. Zapadł na czerwonkę, czyli krwawą biegunkę. Trafił do czwartego już obozu, gdzie więźniowie leczyli się węglem uzyskiwanym z palonego drzewa. – Kiedy udało mi się wyjść z choroby, przydzielono mnie do tzw. komanda śmierci. Na noszach wynosiliśmy nieżywych współwięźniów do ogromnych dołów, po 200-300, Niemcy przysypywali ich wapnem, potem spychacz przykrywał ziemią. Wtedy zaraziłem się tyfusem plamistym. Trafiłem na blok, z którego już się nie wychodziło. Nawet picia dawano nam już bardzo mało. Modliliśmy się i wiem, że tylko modlitwa nas uratowała. Po tygodniu przyszło wyzwolenie: 7 kwietnia 1945 r. obóz wyzwolili Francuzi. Nie byliśmy w stanie chodzić, ważyłem 29 kg. Wynoszono nas na noszach – mówi Wojciech Wojciewski.
Choć prawie stracił wzrok, trzy razy w roku jeździ do Niemiec na spotkania, głównie z młodzieżą licealną. Takie wyjazdy organizują niemieckie organizacje: katolickie dzieło Maksymilian Kolbe Werk i ewangelicka inicjatywa Sühnezeichen/Znaki Nadziei.
– Na początku było mi ciężko, ale potem, kiedy widziałem życzliwość, z jaką jestem przyjmowany i jak ochoczo młodzież słucha historii, jeździłem coraz chętniej. Gościłem już w wielu miastach, także w Berlinie i w Monachium – wylicza pan Wojciech. Jak żołnierz, do końca służy, by pamięć przetrwała i historia nie tylko nie powtórzyła się, ale nie była też przekłamywana.
Irena Świerdzewska |