Znajoma, nauczycielka angielskiego, spróbowała wykorzystać minione właśnie święta Bożego Narodzenia jako temat rozmówek z dwunasto-trzynastolatkami. Ale konwersacja się nie kleiła.
Nie dlatego, żeby młodzieży brakowało dostatecznej znajomości języka do jej przeprowadzenia. Jednak ani rodzinne spotkania, ani świąteczne tradycje, ani wyższość klusek z makiem nad karpiem w galarecie lub odwrotnie, nie mówiąc o ewentualnym przebłysku choćby refleksji teologicznej – nie stanowiły przedmiotu najlżejszego zainteresowania. Jedyne, co się nastolatkom kojarzyło ze świętami to – co kto dostał pod choinkę. A o tym wszak można równie dobrze pogadać przy okazji banalnego, choć wielce użytecznego tematu „W sklepie”.
A przecież okres Bożego Narodzenia to czas wyjątkowo dziecięcy. Z Dzieciątkiem w samym centrum i z dziećmi cisnącymi się wokół żłóbka. Być może nic tak nie porywa dziecięcych serc jak kolęda – ta muzyczna dobra nowina dla maluczkich. Wystarczy je z nią zapoznać, by stała się najukochańszym sposobem świętowania. Mogłabym wymieniać wszystkie te znajome mi dwulatki sepleniące „Wśród nocnej ciszy”, pięciolatki idące w zawody z siedmiolatkami, kto zna więcej kolęd, dziesięciolatki ciągnące siódmą i ósmą zwrotkę „Tryumfów”, podczas gdy reszta rodziny dawno już odpadła z tego maratonu. Zamiast tego przywołuję najświeższe wspomnienie: wyrazu twarzy trzyletniej Zosi, przycupniętej na oparciu kanapy z rozłożonym przed oczami – a jakże – kolędnikiem, choć czytać jeszcze nie umie, śpiewającej z oddaniem „Lulajże, Jezuniu”.
Kolęda zdobywa życie rodzinne – gwałtem, bo czas jest krótki – jako sposób na bycie razem, modlitwa, kołysanka na dobranoc. I bardzo trudno się z nią pożegnać. Dobrze więc, że może wybrzmiewać jeszcze przez cały styczeń, zanim rozstaniemy się z nią na rok.