Każdy, kto zna prezydentową Karolinę Kaczorowską, może mówić o dużym szczęściu. Serdeczna, ciepła, nie stwarza nawet najmniejszego dystansu. Przez cały czas uśmiecha się do ludzi. Poważnieje, kiedy opowiada o 10 kwietnia. Wtedy w katastrofie pod Smoleńskiem zginął jej mąż Ryszard Kaczorowski, ostatni prezydent Rzeczypospolitej Polskiej na Uchodźstwie, rezydujący w Londynie.
I od pamiątek związanych z mężem, od zdjęć, portretów pani prezydentowa rozpoczyna nasze spotkanie. A na końcu wskazuje na nagrodę Stowarzyszenia Wydawców Katolickich Feniks za niepisaną Księgę Życia, która w tym roku została przyznana po raz pierwszy.
– Jest to dla mnie wielka niespodzianka, nie spodziewałam się tak wielkiego wyróżnienia. Jestem wdzięczna Bogu za to, co otrzymałam, ale wiem, że to dzięki mężowi, który był przykładem prawego i dobrego człowieka – mówi dla „Idziemy” Karolina Kaczorowska.
PIEKŁO SYBIRU
– Byliśmy normalną, kochającą się rodziną, nie pamiętam żadnych nieporozumień czy kłótni. Moi rodzice, Rozalia i Franciszek Mariampolscy, od najmłodszych lat uczyli mnie i brata Józefa miłości do Boga i Ojczyzny. Byli bardzo pracowici, zarówno mama, jak i tata mieli gospodarstwa, które sprzedali, a potem zakupili jedno większe pod Stanisławowem. Mieszkaliśmy tam przez dwa lata. Nasze rodzinne szczęście zakłócił wybuch wojny. Miałam wtedy 9 lat – opowiada pani prezydentowa. Wkrótce przyszedł 10 lutego 1940 r., który już na zawsze zmienił życie setek tysięcy polskich rodzin.
– Mama tej nocy nie mogła spokojnie zasnąć, miała grypę. Między drugą a trzecią w nocy do naszych drzwi załomotali sowieccy żołnierze i Ukraińcy. Mieliśmy dwie godziny na spakowanie rzeczy. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, dokąd nas zabierają. Najgorsze było dla nas, że nie było taty w domu, bo pojechał załatwiać urzędowe sprawy – podkreśla pani prezydentowa – i kiedy tatuś powrócił do domu i nie zastał nas, nie namyślał się długo i wyruszył za naszym pociągiem.
Rozpoczęła się długa, katorżnicza podróż. Wielu jej nie przetrwało. Zostali przesiedleni do Komi.
– W pierwszym tygodniu aresztowali tatę. Starałam się robić wszystko to, co lubił, aby po jego powrocie zrobić mu niespodziankę. Pamiętam, jak latem 1940 r. mama wraz z bratem została zabrana na 3 miesiące na sianokosy. Zostałam sama. Choć miałam 10 lat, starałam się być bardzo dojrzała. Zobaczyłam, że zawsze o godz. 6 kilka pań wychodziło do lasu, żeby pozbierać jagody. Wkrótce także zgłosiłam się do tego zajęcia. Za zarobione pieniądze kupowałam machorkę dla taty. Pamiętam, że także wtedy zaprzyjaźniłam się z Rosjanką, zesłaną jeszcze w czasach Rewolucji Październikowej – sąsiadką, która miała w szafie ukrytą ikonę Matki Bożej. Codziennie modliłyśmy się. Teraz, kiedy byłam w cerkwi w Bielsku Podlaskim i zobaczyłam ikonę, od razu powróciły wspomnienia z Sybiru i widok tej malutkiej ikonki, przed którą tak gorąco prosiłam o łaski – opowiada Karolina Kaczorowska.
Na Syberii mama była prawdziwą bohaterką. Z najmniejszych i najprostszych surowców potrafiła przygotować posiłek dla kilku osób. Choć całymi dniami pracowała, to jeszcze w nocy szyła do późnych godzin, natomiast tata przez cały czas był więziony. Po amnestii w 1941 r. wraz z synem Józefem wstąpili do tworzącego się polskiego wojska, którym dowodził gen. Władysław Anders.
Karolina Mariampolska podzieliła los „dzieci tułaczach”, które z Armią Andersa opuściły Związek Sowiecki, i przez Persję, wraz z mamą, dotarła do Afryki. Tam uczęszczała do polskiej szkoły i złożyła przyrzeczenie w polskim harcerstwie, z którym związana jest do tej pory.
– Kiedy mieszkałyśmy w Afryce, najważniejsze było dla mnie mieć wokół siebie wielu przyjaciół. I do dzisiaj trwają te wszystkie znajomości. Raz w miesiącu w Londynie spotykamy się na obiedzie – dzieli się wspomnieniem.
SCHRONIENIE W LONDYNIE
Po 6 latach, w 1948 r., pani Rozalia Mariampolska wraz z córką, jako żona i matka żołnierzy, otrzymała zgodę na wyjazd do Anglii pierwszym statkiem. – Początki były bardzo trudne. Mieszkałyśmy w zwykłych, powojskowych barakach, na środku był jeden piec. Mimo złych warunków, dziękowałam Bogu, że wyrwał nas z piekła Syberii i przyprowadził tutaj. Przez cały czas trzymała nas myśl, że zobaczymy wkrótce brata i tatę i że powrócimy do Polski – stwierdza pani Kaczorowska.