Człowiek przyłapany na cwaniactwie często mówi, że „tylko żartował”.
Fot. Hariadhi / Praca własna / wikipediacommons / CC BY 2.5 / LinkJuż tyle razy pisałam negatywnie o kpinach i szyderstwach, że nie muszę chyba wyjaśniać, dlaczego nie będę się zajmować świeżym tematem paskudnych spotów aktorów. Niektórzy z nich uczą młodzież sztuki aktorskiej; czy drwiny – eufemistycznie zwane żartami – z ludzi słabszych, mniej sprawnych umysłowo lub psychicznie wchodzą w zakres tej sztuki?
Wolę raczej „nie znać się na żartach”, niż wejść w kpiny. Ja z kolei uczę młodzież sztuki dziennikarskiej i wiem, że tak zwane żarty do niczego dobrego tam nie doprowadzą – zwłaszcza jeśli stosowane są jako zamiennik prostej wymiany myśli: nie kradnij, nie oszukuj ściągając, nie przedstawiaj cudzej pracy jako swojej.
Człowiek przyłapany na cwaniactwie często mówi, że „tylko żartował”. Ale gdzie jest granica takiego „tylkożartowania”? Złapany na ściąganiu student, który ewidentnie jest nieuczciwy, i wie o tym, próbuje zazwyczaj taką granicę przesuwać i sprawdza, do jakiego stopnia prowadzący zajęcia jest „elastyczny”, czyli ulega argumentacji „tylkożartowania”?
Dlatego zbudował mnie zasłyszany przykład z jednej z uczelni, gdzie profesor od początku informował, że nie toleruje ściągania i nie przyjmuje w tej sprawie żadnych usprawiedliwień: student, który ściąga, traci prawo do zaliczenia w danym semestrze – musi powtarzać przedmiot. A dzisiaj za powtarzanie przedmiotu się płaci. Pojawił się jednak student, który zaryzykował. I wpadł, ale poszedł do dziekana wydziału, a ten – i to jest właśnie powód, dla którego opowiadam tę historię – zaczął pertraktować (tak!) z profesorem. I w zasadzie już podjął decyzję, że wspiera „biednego” studenta. Potem mówił, że tylko żartował, bo profesor zapowiedział, iż odwoła się do rzecznika dyscyplinarnego uczelni. Żartował!
Próbował przed bodaj dwudziestu laty lansować w Polsce modę na uczciwość w szkole i na uczelni prof. Zbigniew Pełczyński z Oksfordu, powstaniec warszawski i absolwent szkockiego Uniwersytetu St. Andrews. Pisał, że „wiedza i umiejętności to jeszcze nie wszystko. Anglosaski system edukacyjny oparty jest na takich wartościach jak uczciwość, rzetelność i szacunek. Nieuczciwością jest bezprawne korzystanie z cudzej własności intelektualnej, począwszy od ściągania na egzaminach, a na powielaniu prac naukowych kończąc. Brak rzetelności przejawia się z kolei nieznajomością własnych praw oraz niewywiązywaniem się z obowiązków. Dotyczy to zarówno nauczycieli, jak i studentów. W Wielkiej Brytanii czy USA studenci nie są zastraszani. Nie boją się interweniować, gdy ich prawa są łamane. Etos relacji uniwersyteckich przekłada się później na etykę zawodową i obywatelską”.
Bo u nas idzie potem już lawinowo: powielanie cudzych treści, i to nawet w imię – na przykład – ewangelizacji czy innej dobrej sprawy. Albo już dla własnej chwały: co to za problem skorzystać z cudzego dorobku, nie podać autora wykorzystanych przykładów, przechwycić pomysł. Albo jeszcze inaczej, w aksamitnych rękawiczkach: dopisać się do autorstwa. A cóż dopiero, kiedy w grę wchodzą tak zwane autorytety moralne, naukowe i społeczne...