Najpierw jest fantastycznie: kolory są kolorowsze, dźwięki dźwięczniejsze, smaki smaczniejsze. Energia rozpiera, przenosi się góry. A potem chce się umrzeć i tygodniami nie wstaje się z łóżka. Takie jest oblicze choroby afektywnej dwubiegunowej.
Zmagał się z nią Wojciech Młynarski, podobnie jak kiedyś Marek Grechuta. Przedostatniego dnia marca – w dzień urodzin Vincenta van Gogha – zakończy się kampania World Bipolar Day – uświadamiająca, czym jest choroba afektywna dwubiegunowa (ChAD). Dlaczego w dzień urodzin van Gogha? Bo też się z nią zmagał.
Chorzy mają nawracające epizody manii i depresji. W manii kupują pałace, mają się za Boga lub „tylko” kopią w ogródku w środku nocy. Mówią, mówią, mówią – bo mają tysiąc pomysłów na minutę. Nie śpią, nie jedzą, bo szkoda czasu. To jazda bez trzymanki. A potem dół – też się nie śpi i nie je, ale z apatii. To choroba nieuleczalna. Lekami można jedynie zapewnić kontrolę wahań nastroju. Pięcioletnią remisję osiąga zaledwie co dziesiąty leczony. Dziesięć do piętnastu procent chorych popełnia samobójstwo.
W ostatnich latach zachorowalność na ChAD wzrosła trzykrotnie – na świecie cierpi na nią 30 mln osób. To jedna z 20 najpoważniejszych przyczyn niepełnosprawności.
Gościnnie na świecie
– Każdy z nas jest dwubiegunowy – mówi Wiesław Uziębło, dziennikarz i PR-owiec – bo każdy przeżywa raz smutki, raz radości. Ale chory na ChAD przeżywa je o wiele intensywniej. „Górka” jest wysoka, „dół” głęboki.
Zaczęło się niepostrzeżenie. Na studiach dużo pił i palił, a zaprzyjaźnieni medycy przepisywali mu specyfiki na wszystko – uważa, że to go tak rozhuśtało i wyzwoliło chorobę. Miał 24 lata i wspaniałą dziewczynę. Okazało się, że w drodze dziecko, więc ślub i przeprowadzka do teściów. Niepewność i poczucie ograniczanej studenckiej wolności dodatkowo go rozstroiły. Nagle poczuł przypływ euforii. Był mesjaszem. Szastał pieniędzmi. Na spacerze z żoną kupił jej dwa wiadra róż, co nią wstrząsnęło. Miał gonitwę myśli – bez kropek, bez przecinków. W kuchni pokazał żonie sztuczkę: trzymał nóż, a gdy go puścił, nóż nadal miał wisieć w powietrzu. Nie wisiał. Żona wezwała karetkę.
– Byłem pewny, że wytną mi część mózgu, wierzgałem i w końcu przykuli mnie do łóżka – wspomina. Leżał tak kilka dni. Żonie lekarka powiedziała, że teraz mąż będzie jak roślina, bo muszą go wyciszyć, by cokolwiek do niego docierało. W szpitalu spędził pięć miesięcy. Wypisali go na żądanie rodziny. Diagnoza: schizofrenia. Teściowie przez cały ten trudny czas nie ulegli podszeptom znajomych, by „rozwieść młodych”. Wychodząc ze szpitala, Wiesław nie uporał się do końca z depresją, w którą przeszła początkowa mania.
W domu przywitali go szampanem. Wiedział, że nie może pić, bo bierze leki, umoczył więc tylko usta, ale to wystarczyło. Poszedł na spacer. I do mordowni na koniak. Kręciło mu się w głowie, miał omamy, nie mógł spać. Wpadł w psychozę. Wrócił do psychiatryka.
Czekając na zwiastun
Żona i mama były u niego codziennie. Pewnego dnia mama oświadczyła: „Masz syna”. Nie wierzył – był pewien, że syn urodził się martwy. Przez pół roku zaliczył parę psychoz i dołków – od sufitu do podłogi. Przez trzy pierwsze miesiące nie wychodził na świeże powietrze – jakby wyszedł, od razu by uciekł, przecież nie był wariatem, a trzymali go w „wariatkowie”.
Znów wyszedł na żądanie rodziny. Lekarz sugerował żonie rozwód, a jemu spółdzielnię inwalidów, bo wysiłek intelektualny miał mu szkodzić. Żonę przerażała wizja nawracających psychoz męża i chodzenia koło niego, gdy pogrąży się w depresji. Ale nie wyobrażała sobie chowania ich wspólnego dziecka z obcym mężczyzną.