Pierwsza rysa na tym pięknym planie pojawiła się już w czerwcu, gdy drużyna Franciszka Smudy zmarnowała wyjątkową okazję na awans do ćwierćfinału mistrzostw Europy. O kolejne, już nie rysy, ale pęknięcia, postarały się nasze kluby. Pierwszych rywali w europejskich pucharach, tych z pogranicza Starego Kontynentu i Azji, polskie drużyny jeszcze pokonały. Ale w następnej rundzie nie pomogło nam nawet niezłe losowanie. Mistrz Polski mógł trafić o wiele gorzej niż na mistrza Szwecji. Jednak i drużyna z Helsingborga wystarczyła, by skompromitować nasz najlepszy ligowy zespół ubiegłego sezonu. Śląsk na pięknym stadionie we Wrocławiu zebrał piękne baty. Niewiele lub nic dobrego nie można też powiedzieć o występach Ruchu Chorzów, Lecha Poznań czy Legii Warszawa. Katastrofa. A za chwilę zaczną się nowe rozgrywki. I jak tu zachęcić fanów do oglądania rodzimej ligi?
Wiem, są tacy, którzy wolą takie rozgrywki niż walkę o punkty w Hiszpanii czy Anglii. Bo dla nich to, co nasze, jest dobre. I z takimi dyskusji nie ma. Jednak oni nie zapełnią stadionów. To mieli zrobić ci, którzy poczuli smak wielkiej piłki podczas Euro. Ten smak i to zainteresowanie trzeba umiejętnie podtrzymywać. Jednak nie w taki sposób, jak zrobili to ostatnio piłkarze z Wrocławia czy Poznania. Władze naszej ligi i same kluby mają problem. Poważny. Nie dość, że nie ma w naszej lidze gwiazd, to jeszcze bardzo późny start nowych rozgrywek – dlaczego nie gramy od lipca? – sprawi, że pod koniec listopada czy w grudniu, żaden rozsądny ojciec nie zabierze na stadion dziecka, by obejrzało „kawał dobrego futbolu”.
Miało być Eldorado, a mogą być pustki – na trybunach i w klubowych kasach.
rozmawiał Mariusz Jankowski |