Glasgow i Berlin – w tych miastach oglądaliśmy w ostatnich dniach nową imprezę. Jej nazwa to mistrzostwa europejskie.
Nowy twór to nic innego jak walka o medale na Starym Kontynencie, ale pod wspólnym szyldem. W stolicy Niemiec rywalizowali lekkoatleci, a w Szkocji toczono boje w sześciu dyscyplinach: pływaniu, kolarstwie, wioślarstwie, triathlonie, gimnastyce i golfie. Nie będę ukrywał, że pomysł takiej imprezy, mimo upałów za oknem, mocno mnie zmroził. Jakoś nie jestem w stanie się przekonać do czegoś, co wyważa otwarte drzwi. A główny powód takich działań jak zawsze jest jeden: kasa, kasa i jeszcze raz kasa.
Oczywiście wszystko trzeba i da się odpowiednio obudować. Można opowiadać różne historie, na przykład o potrzebie promowania niektórych dyscyplin. Zmagania na wszystkich arenach były zsynchronizowane. A wszystko po to, by widzowie w całej Europie nie przegapili tego, co najciekawsze i najważniejsze w dyscyplinach w których rywalizowano o medale. Organizatorzy przed startem imprezy liczyli, że pozwoli to przyciągnąć przed telewizory nawet miliard widzów. Plany bardzo ambitne, tym bardziej, że w okresie wakacyjnym trudno namówić ludzi do siedzenia przed telewizorem. Pomysłodawcy mistrzostw europejskich chcą, by impreza – tak jak igrzyska olimpijskie – była rozgrywana co cztery lata.
Czytaj dalej w e-wydaniu lub wydaniu papierowym
Idziemy nr 32 (670), 12 sierpnia 2018 r.
Artykuł w całości ukaże się na stronie po 22 sierpnia 2018 r.