Po tylu latach ja sam mam coraz większe kłopoty z rozpoznawaniem prawdziwych idoli i wielkich sportowców. Amerykanin Lance Armstrong zawsze był uważany za postać nie do podrobienia w światowym sporcie. Dla wielu to kolarz wszechczasów. Na ten tytuł zapracował między innymi siedmioma triumfami w najsłynniejszym kolarskim wyścigu – Tour de France. Tego nie dokonał nikt. Szanowano go za sukcesy, ale podziw wzbudzała jego walka z samym sobą, z chorobą, z przełamywaniem słabości. Jego karierę na kilka lat przerwał groźny nowotwór. Kilka operacji, chemioterapia, wielka walka z rakiem jąder zakończona po dwóch latach sukcesem. Podobno nawet podczas najtrudniejszych chwil nie rozstawał się z rowerem. Jego przykład dawał ogromną nadzieję milionom chorych ludzi. Gdy wrócił do ścigania, był niepokonany w Tour de France. Ale już w trakcie tamtych sukcesów pojawiły się oskarżenia o doping. Nigdy niczego Armstrongowi nie udowodniono, bo nie można było porównać wyników z próbek B ze zniszczonymi już próbkami A. Sam kolarz wszystkiemu zaprzeczał, ale teraz postanowił, że już nie będzie się bronił. Amerykańska Agencja Antydopingowa podobno ma dowody i świadków na to, że Armstrong zażywał EPO i przetaczał krew.
Wielki sportowiec? A może wielki oszust? Środowisko kolarskie jest podzielone. Amerykanina wziął w obronę słynny Eddy Merckx, Belg, który pięć razy zwyciężył w Tour de France. Uważa on, że Armstrong jest prześladowany. Mocne słowa. Ale mocne też wydają się zarzuty. Dlaczego więc Lance ma dość trwającej od lat walki? Przecież potrafił wygrywać jak nikt inny na świecie. Tym razem to walka nie o zdrowie, ale o dobre imię. Niestety, Armstrong może je stracić bezpowrotnie.
Mariusz Jankowski |