Już rok mija od śmierci kard. Zenona Grocholewskiego. Był w Watykanie człowiekiem do zadań specjalnych. Dla mnie był Przyjacielem, którego bardzo brakuje.
Zmarł w swoim watykańskim mieszkaniu przed świtem 17 lipca 2020 r. Odszedł po cichu, jak miał zwyczaju, nie robiąc nikomu kłopotu. Kiedy nie pojawił się na porannej Mszy świętej, siostry zakonne i współpracownicy pomyśleli, że pewnie znowu przyjął gdzieś posługę – choćby w jednym z rzymskich domów opieki, gdzie często spowiadał i odprawiał Msze święte dla pensjonariuszy. Kiedy jednak nie pojawił się na śniadaniu, siostry weszły do pokoju i znalazły go już martwego. Wszystko stało się nagle. Jeszcze poprzedniego dnia był u lekarza ze swoimi przewlekłymi schorzeniami. Cieszył się, że wyniki badań się nie pogorszyły. Smucił się, że z powodu COVID-19 nie przyjedzie na wakacje i rehabilitację do ulubionego Ciechocinka. Przepraszał, że z tego samego powodu nie weźmie udziału w obchodach stulecia Cudu nad Wisłą, na które zapraszałem go wspólnie z bp. Romualdem Kamińskim. Rozmawialiśmy o tym telefonicznie dzień przed jego śmiercią – jakby chciał pozałatwiać ostatnie sprawy.
Polskę miał zawsze w sercu, chętnie do niej wracał. Opowiadał, jak miłości do ojczyzny uczył się w trudnych okolicznościach. Urodził się niewiele ponad miesiąc po niemieckiej agresji na Polskę. Matka wydała go na świat podczas wojennej tułaczki. Ojca już w pierwszych dniach wojny jako wroga III Rzeszy aresztowali Niemcy, po wojnie jako „wroga ludu” aresztowali go komuniści. Od dzieciństwa młody Zenon wzrastał w świadomości, że przeżył dzięki pomocy i solidarności rodaków. Kolejne trudne doświadczenia przyszły, gdy męczeński biskup Antoni Baraniak wysłał młodego księdza Zenona Grocholewskiego na studia specjalistyczne do Rzymu z biletem w jedną stronę. Oznaczało to, że przez wiele lat nie ujrzy ani swoich bliskich, ani Polski. Gdy koledzy z wolnego świata na wakacje czy święta wracali do swoich krajów, on mógł tylko tęsknić. Stąd jego patriotyzm był trochę taki jak u romantyków. W swoim herbie biskupim obok monogramu Chrystusa i kluczy Piotrowych (prawie całe kapłańskie życie poświęcił pracy dla Stolicy Apostolskiej) umieścił także białego orła na czerwonym tle. Gdziekolwiek pojechał już jako prefekt Kongregacji Edukacji Katolickiej, wszędzie podkreślał z dumą, że jest Polakiem.
Ksiądz Kardynał szczerze kochał Kościół i jego doktrynę. Purpura, którą nosił, nie była dla niego znakiem blichtru ani „pawimi piórami”. Świadczyła o codziennej gotowości oddania swojego życia za Bożą owczarnię. Jego oddania w służbie, niezwykłej pracowitości, prawości i pokory świadomi byli kolejni papieże: Paweł VI, Jan Paweł I, Jan Paweł II, Benedykt XVI i wreszcie Franciszek, powierzający mu odpowiedzialne funkcje i zadania. Był najmłodszym członkiem kolegium przygotowującego nowy kodeks prawa kanonicznego, szefem ważnych watykańskich dykasterii. Ale bodajże najtrudniejsze zadania związane były ze zwalczaniem wśród duchowieństwa tych grzechów, o których dzisiaj jest głośno: homoseksualizmu i pedofilii. Zadanie przygotowania odpowiedniej instrukcji, która ograniczyłaby napływ homoseksualistów w szeregi kapłańskie, powierzył jemu i kard. Josephowi Ratzingerowi św. Jan Paweł II. Stało się to wkrótce po roku 2000. Obydwaj kardynałowie mieli jednak okazję przekonać się, jak wygląda „włoski strajk” w wydaniu tęczowego lobby w samej kurii rzymskiej. Potem próbowano jeszcze stępić ostrze tego dokumentu. W końcu powstał on w obecnym kształcie pod kierownictwem samego kard. Grocholewskiego – po śmierci św. Jana Pawła II. Specjalną „Instrukcję dotyczącą kryteriów rozpoznawania powołania w odniesieniu do osób o skłonnościach homoseksualnych” podpisał 31 sierpnia 2005 r. już papież Benedykt XVI. Została opublikowana 4 listopada 2005 r. Komentując treść tej instrukcji, kard. Grocholewski mówił wprost: „Homoseksualizm jest przeszkodą w realizacji kapłaństwa jako ojcostwa duchowego wobec mężczyzn i kobiet”. Papież Franciszek, doceniając niezłomność i prawość kard. Grocholewskiego w tych sprawach oraz jego wysokie kompetencje prawnicze, mianował go, już jako emerytowanego prefekta Kongregacji Edukacji Katolickiej, członkiem trzyosobowego Kolegium Odwoławczego przy Kongregacji Nauki Wiary, które zajmuje się najcięższymi przestępstwami popełnionymi przez duchownych – w tym właśnie pedofilią. Kardynał mówił wówczas to, czego inni nie mają odwagi mówić: „Główna część tego typu przestępstw popełnianych przez księży i zakonników dotyczy chłopców. (…) Na podstawie moich doświadczeń myślę, że w przypadku księży pedofilia jest związana bardziej ze skłonnościami homoseksualnymi niż z naturalnym pociągiem do kobiet”.
Pokorna wielkość – napisał o nim abp Marek Jędraszewski, też poznaniak. Wiele można by o tej pokorze Kardynała opowiadać wzruszająco i anegdotycznie. O tym, jak udawał, że nie jest zmęczony, jak sam robił sobie pranie w umywalce, żeby nikomu nie sprawiać kłopotu, i o wielu innych sprawach. Często właśnie z pokory przyjmował jakieś podrzędne odznaczenia. Widząc moje zdziwienie tym, wyjaśniał: „Mnie to do niczego już niepotrzebne, ale nie chcę im robić przykrości, że gardzę ich odznaczeniem albo co”. Był bardzo wrażliwy na drugiego człowieka i na potrzeby Kościoła oraz jego instytucji. Jako pierwszy w czasie pandemii zadzwonił, oferując połowę emerytury na wsparcie dla „Idziemy”, którego był wiernym czytelnikiem i publicystą. Zapytałem kiedyś kard. Grocholewskiego, czym dla niego jest świętość, bo z nim i o tym można było normalnie rozmawiać. Odpowiedział bez namysłu: „To jest wzięcie Chrystusa na serio”. Po chwili dodał: „Trzeba mieć odwagę pójść za Nim na serio, cokolwiek by mnie to kosztowało”. Tą dewizą kierował się na co dzień. Bo wierzył w to, co napisał w swoim testamencie, że „Jedyną prawdziwą wielkością człowieka jest świętość”. Tylko święci potrafią tak łączyć wielkość z pokorą.