Dialog to fundament, na którym małżeństwo się buduje. Jeśli małżeństwo dopuszcza do siebie łaskę dialogu, pozostaje w przyjaźni z Bogiem. - mówi o. Mirosław Pilśniak OP, krajowy doradca ruchu Spotkania Małżeńskie, w rozmowie z Moniką Odrobińską

Po czym poznać, że para jest małżeństwem sakramentalnym?
Nie dzieliłbym małżeństw na sakramentalne i niesakramentalne, ale na te związane ze sobą i te funkcjonujące na zasadzie partnerstwa, umowy na życie „jak w małżeństwie”. Popularny jest argument, że ślub psychologicznie zwalnia z odpowiedzialności za budowanie związku; że bez niego ludzie każdego dnia zabiegają o jego trwałość. To nawet dobrze brzmi, ale wypadałoby zapytać, czy na pewno i na jak długo starczy energii do tego zabiegania, zwłaszcza w obliczu trudności. Czy nie chodzi raczej o to, że gdy jedno zaprzestanie starań, to będą mogli się rozstać bez komplikacji związanych ze sprawami majątkowymi czy poinformowaniem bliskich?
Ba, są nawet sposoby na to, by w miarę odpowiedzialnie zająć się wspólnymi dziećmi, np. przez opiekę naprzemienną. Mają one wtedy dwa domy, dwa zestawy ubrań czy podręczników na dwa tygodnie u mamy i dwa tygodnie u taty. To także dobrze brzmi, dopóki nie zapytamy, jak zaangażowane w tę sytuację osoby – szczególnie dzieci – ją przeżywają. Czy dorośli naprawdę sądzą, że nie krzywdzą w ten sposób dzieci, które bez właściwych wzorców nie będą zdolne do zbudowania trwałej więzi z drugim człowiekiem? Ta sielanka „ludzi kulturalnych, którzy potrafią umówić się na rozwiązanie życiowych problemów”, to raczej mit.
Mamy też obraz małżeństwa zawieranego w Kościele, które z zewnątrz niczym nie różni się od związku niesakramentalnego…
Ślub kościelny jest paradoksem. Dwoje ludzi, którzy nie znają się do końca, bo – daj Boże – wcześniej ze sobą nie mieszkali i obserwowali się tylko w wybranych okolicznościach, decyduje się na ryzyko, aby być ze sobą kategorycznie, bezwarunkowo i na zawsze. Po ludzku wydaje się to szalone i nieodpowiedzialne. Łatwo przyznać rację komuś, kto mówi: „Nie biorę ślubu, bo nie wiem, co będę o tej drugiej osobie myśleć za jakiś czas”. Ale to właśnie chodzi o zapewnienie już dziś, z góry, że także za pięć, 20 czy 50 lat jestem gotów być z tobą, nawet w niedołęstwie czy innych trudach.
Ostatnio rozmawiałem z parą „wiecznych narzeczonych”. Chcą zawrzeć małżeństwo, ale barierą jest koszt wesela, kiedy na głowie jest kredyt za mieszkanie. Racja, szkoda pieniędzy. Twierdzą, że ich miłość jest tak oczywista, że nie potrzebują papierka. Odniosłem się do tego, mówiąc, że „narzeczony” to ktoś, kto obiecał małżeństwo. Jeśli więc tego zobowiązania nie wypełnia, to co to za zobowiązanie? Małżeństwo to nie tylko społeczne przeżycie związku z drugą osobą. Zawarte w Kościele, jest prośbą do Boga o wspierającą łaskę sakramentu. Człowiek grzeszny, a więc z założenia niewiarygodny, chce drugiej osobie dać nie tylko swoją niedoskonałość, ale chce dać wszystko. To może uczynić tylko dzięki pomocy łaski Bożej. W zamian otrzymuje równie doskonały i bezwarunkowy dar – drugą osobę. Kiedy „wieczna narzeczona” to usłyszała, rozpłakała się. Myślę, że obudziło się w niej coś Bożego.
Małżeństwo, które nie szuka pomocy Boga, można porównać do dzielenia się wigilijnym opłatkiem. Małżeństwo otwarte na Boże działanie jest jak przyjmowanie Komunii Świętej. Różnica tkwi w konsekracji. Dawanie siebie jest częścią daru, którym dla drugiego jest Chrystus. Dziś ludzie kierują się emocjami i pytają: „Co miłość może mi dać?”. Emocje nie są fundamentem miłości. Zawsze przemijają. Miłość to postawa.
Małżeństwo sakramentalne porównuje się do obrazu Trójcy Świętej. Jak to rozumieć?
Lubię wszystkie zaślubiny, ale najbardziej te między nawróconymi. Stają wtedy przed sobą świadomi swoich grzechów i pokornie proszą Boga o łaskę. Swoje uroczyste przyrzeczenie składają wobec siebie, ale za każdym z nich stoi Chrystus. Przyrzekając żonie miłość, wierność i uczciwość, mąż oddaje siebie jej i Chrystusowi. Jeśli od niej słyszy „i ja cię biorę”, to wie, że przyjmuje go żona i sam Chrystus. Myślę, że Trójca Święta odwzorowuje się tu w trójkącie ja–ty–Chrystus.
Wywołując gniew faryzeuszy, Jezus odnowił zasadę nierozerwalności małżeństwa. Jak to zmieniło podejście do rozumienia związku dwojga ludzi?
Pięcioksiąg ujmuje małżeństwo jako rodzaj transakcji między mężem a rodziną żony, którą to transakcję z ważnego powodu można rozwiązać. Pytając o to Jezusa, faryzeusze chcieli wykazać Jego sprzeniewierzenie się prawu Mojżeszowemu. On tymczasem zwrócił uwagę, że prawo to zostało przyjęte ze względu na grzeszność ludzką, bo żonę oddala ten, kto nie jest wierny do końca. Jezus dodał, że „na początku”, czyli w Bożym zamyśle, człowiek opuszcza ojca i matkę, by być jednym ciałem z drugą osobą. Przypomina w ten sposób, że wciąż jest w nas coś z tej doskonałości Adama, który jeszcze nie popełnił grzechu i potrafi kochać naprawdę. Dlatego Jezus stwierdza: „Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela”. O ile więc w Pięcioksięgu małżeństwo jest rozumiane w kategoriach umowy społecznej, o tyle Nowy Testament przedstawia je jako misterium działania Bożego. Wystarczy się na nie otworzyć.
Sam sakrament nie daje gwarancji udanego związku, jak więc z nim współpracować?
W ramach ruchu Spotkań Małżeńskich zajmujemy się dialogiem pomiędzy osobami. Uczestniczę w tym od 35 lat i wiem, że to dialog buduje związek. Nie chodzi tu tylko o techniczną umiejętność komunikowania się, ale o postawę otwartości na drugą osobę i jej świat. Postawa dialogu uczy, jak mówić, by być rozumianym i przyjętym z tym, co mówię, oraz jak słuchać, by drugą osobę przyjąć taką, jaka jest. Jak mówić, by drugiej osoby na siebie nie zamknąć; jak się kłócić nie dla kłótni, ale po to, by znaleźć rozwiązanie; jak powiedzieć trudną prawdę, by uleczyć, a nie zranić.
Dialog to fundament, na którym małżeństwo się buduje. To dalej prowadzi do innych sakramentów. Jeśli małżeństwa dopuszczają do siebie łaskę dialogu, pozostają w przyjaźni z Bogiem. Wspólna modlitwa, uczestnictwo we Mszy św. i wzajemne motywowanie się do spowiedzi kształtują relację małżeńską. Zwłaszcza spowiedź, która oparta jest na pokorze i zaufaniu. Pewni Bożej cierpliwości i gotowości wybaczania, po raz kolejny się o nie zwracają. To pozwala inaczej spojrzeć na drugiego człowieka i jego słabości.
Jak rozumieć sakrament małżeństwa w kontekście powołania do świętości?
Do świętości można pociągnąć, ale nie można jej wyuczyć. Zwykle ten, kto jest święty, nie zdaje sobie z tego sprawy, i tylko taki ktoś może pociągnąć do świętości swoją wiernością, która nie jest demonstracyjna, ale polega na byciu z drugą osobą. Spotkałem ostatnio staruszeczkę wychodzącą z kościoła. Przyznała, że kiedyś przychodziła tu z mężem, ale teraz on jest zbyt słaby, więc ona „sobie przy nim siedzi, karmi go, myje”. O tej niebotycznej pracy mówiła tak zwyczajnie. To jest właśnie świętość.
Potrafią to także ludzie niewierzący.
To prawda, ale chrześcijanie wiedzą, że dając siebie drugiej osobie, dają jej samego Chrystusa; On przez nich przemawia, dotyka, uzdrawia. Małżeństwo jest powołaniem realizowanym przez dwie osoby, dlatego są one wezwane do „głębokiej wspólnoty życia i miłości”. Skoro jesteśmy obrazem Boga, a On jest miłością, to ten Jego przymiot mamy odzwierciedlać. A tego nie da się w pojedynkę. Miłość możliwa jest tylko w relacji.
Wracając do pytania, jak w małżeństwie zmierzać do świętości, powołam się na papieża Franciszka, który w encyklice „Amoris laetitia” zachęca, by małżonek rozwijał się po to, by jego współmałżonek miał w nim kogoś interesującego. To przeczy stereotypowi, jakoby po ślubie nie trzeba było się już starać. Nawet po latach można się sobą zachwycić. Małżeństwo to naturalne miejsce rozwoju i dojrzewania miłości, ono stymuluje także do rozwoju miłości osobowej i pogłębiania relacji, w której miłość triumfuje nad egoizmem.