„Czekam na Twoje teksty do Idziemy.pl. Możemy zrobić coś wielkiego” – napisał redaktor. Hmm… Początkowy entuzjazm osłabł przez wątpliwości. Kto dzisiaj czyta bloga?

15 września - Moc rodziny Ulmów
Z narzekaniem na katechizację trzeba będzie jeszcze chwilę zaczekać (ale jak znam siebie, to nie za długo). Wszystko za sprawą rodziny Ulmów. No cóż, świętość to świętość, nie ma żartów.
Jak mawiał ksiądz Kaczkowski: „nawet największe ogry słuchały.” Tak właśnie było na WSZYSTKICH lekcjach a prowadzę je w siedmiu różnych klasach. W dniach bliskich beatyfikacji rodziny Ulmów nie sposób było nie podjąć tego zagadnienia na lekcjach. Nie robiliśmy też niczego wielkiego, ot, zadałem parę pytań, przeczytaliśmy jakieś artykuły opisujące to co wydarzyło się w Markowej a dzieciaki w skupieniu czytały, notowały i komentowały te wydarzenia.
Niby opisuję to tak, jak w szkole być powinno, czy też myślimy sobie, że jest na co dzień, ale nic bardziej mylnego. Dużo częściej lekcje stanowią pole walki o zachowanie podstawowej dyscypliny i przeprowadzenie czegokolwiek a tu nagle… takie skupienie… i chęć współpracy. Szok.
Jasne, że można powiedzieć, że ciekawa lekcja, to i zachowanie uczniów lepsze, ale czy takie myślenie to nie samobój? Czy nauczyciel ma robić CIEKAWE lekcje? A co jeśli temat jest mniej ciekawy? To już wolno nie słuchać? Odnoszę wrażenie, że jest takie przyzwolenie, ale to temat na inny wpis.
Uczennica siódmej klasy tak „wkręciła się” w temat, że sama w domu doczytywała to co znalazła w necie, później oglądała coś na ten temat razem z tatą i mówiła o tym w klasie. Naprawdę, normalnie to się nie zdarza. Moc świadectwa rodziny Józefa i Wiktorii oraz ich dzieci porusza ludzi tu i teraz.
5 września – Aż wstyd pisać…
…po tak długim czasie! Urlop księdza, ha! Kto może pochwalić się czymś podobnym! No, może przesadzam, może jednak wiele osób, ale ja po prostu jestem ze swojego bardzo zadowolony. Udało mi się praktycznie cały sierpień (z drobnymi wyjątkami) spędzić poza Warszawą. Dodam na marginesie: uwielbiam spędzać czas poza Warszawą. W zasadzie to czekam, aż jakieś kompetentne służby określą przebywanie poza dużym miastem za jeden z niezbędnych warunków dbania o właściwą higienę psychiczną lub za sposób odpowiedniej troski o siebie samego. No, w każdym razie, świetnie było tu nie być.
A jeśli odpoczynek, to wiadomo, najlepiej jakiś pożyteczny dla ludzkości. Chociaż pewnie każdy odpoczynek jest w jakimś stopniu pożyteczny dla innych ludzi. Tak czy owak ja uwielbiam w wakacje pojechać na rekolekcje oazowe. Podoba mi się w nich w zasadzie wszystko: Beskidy jako miejsce przebywania, mieszkanie w wiosce w skromnych, szkolnych warunkach, miejscowi ludzie, a także ci przyjezdni – czyli uczestnicy rekolekcji, wspólne modlitwy i śpiewy chwalące Boga. Klimat wspólnoty i miłości agape. Poczucie bycia potrzebnym – wszak ktoś te sakramenty musi sprawować, a jeszcze nie doszliśmy do tego, że może to robić każdy (to chyba prowokacja z mojej strony). Spowiedzi, rozmowy, wspólne kawy i ciasteczka, i rozkminianie świata z młodzieżą. Również wiele innych, ale objętość bloga każe wypisać tylko to, co najważniejsze…
Myśli pobiegły w stronę młodzieży… Dlaczego ta jej część, ci przedstawiciele, których poznałem na oazie, budzą pozytywne odruchy i skojarzenia, a ci, do których już jutro pójdę na pierwszą lekcję w ramach katechizacji, budzą skrajnie przeciwne emocje? I dlaczego dzieje się tak – z tego, co słyszę – nie tylko u mnie? Chyba w ten sposób zrodził się pomysł na kolejny ;wpis, który już wkrótce… Będą to przemyślenia nauczyciela u progu nowego roku szkolnego, a więc coś bardziej w klimacie thriller/horror :)
22 sierpnia – Słodko-gorzko
Normalnie w niedzielne popołudnie, tak przed Mszą o 18.00, ląduję z książką albo ucinam sobie krótką drzemkę. A czasami jedno i drugie. Tym razem, zachęcony wakacjami a przynaglony tym, że obiecałem spotkanie koledze z dawnych lat, „z piaskownicy”, ruszyłem do warszawskich Łazienek.
Ależ było pięknie! Ciepło. Kolorowo. Tłumnie. A ludzie też piękni, uśmiechnięci, relaksujący się. Tempo spacerowe sprzyjało rozmowom. Nieśpiesznie mijałem tłum czy też tłum sam się przesuwał. Łazienki pełne zieleni z biegającymi między drzewami wiewiórkami oraz ganiającymi je dziećmi to naprawdę przyjemny widok. I świetnie miejsce na taki dwugodzinny spacer. Lepsze to, niż siedzieć gdzieś znowu przy kawie. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio tam byłem, chociaż dojazd zajął mi tylko 15 minut…
Wrażenie zrobiła też, jak zawsze, Warszawa. Schludna, czysta, zadbana, remontująca się. Takie fajne to miasto… z chodnikami, skwerami, ścieżkami… Czy czegoś jeszcze tu brakuje? Naprawdę robi to wrażenie. Wspominaliśmy z kolegą czasy „naszych” placów zabaw i boisk, ostatnie lata komuny w Polsce. Ależ się pozmieniało! Teraz wszystko wygląda tu jak z bajki!
Gdybym tu zakończył, byłoby tylko „słodko”. A jest „słodko-gorzko”. Gorzka jest nagość na ulicach. Te wszystkie tatuaże, kolczyki i bezwstydność. Gorzkie są wulgaryzmy, chyba niestety już powszechne. Gorzkie jest to, że Pan Bóg w tym „idealnym” świecie jest jakby niepotrzebny.
I tak potencjalnie piękny, relaksujący i niegroźny spacer pozostawia, delikatnie mówiąc, mieszane uczucia. Ciekawe tylko, czy inni mają tak samo, czy też takich boomerów jak ja jest więcej?
21 lipca – Synodalnie o kazaniach
Tak naprawdę to będzie zupełnie niesynodalnie, ale jak na blog przystało bardzo osobiście. Skojarzenia z synodalnością przyszły podczas parafialnej Mszy sprawowanej gdzieś na Suwalszczyźnie. To znaczy, przypomniało mi się podczas tej Mszy, że wiele synodalnych uwag dotyczyło jakości kazań. Że za długie, że nieprzygotowane, że nudne. To akurat kazanie, którego wszyscy słuchaliśmy gdzieś w suwalskiej wiosce, było przygotowane – musiało być skoro było przeczytane. Długie też nie było – wiadomo – wakacje więc „nie ma co ludzi męczyć”. Czy było nudne? Bardziej chyba chodzi o styl – monotonnie czytane, zresztą przez starszawego księdza, tak sobie wyraźnie.
A jednak podczas którejś z rozmów „naszego” wyjazdu, a przebywałem na rzeczonej Suwalszczyźnie z grupą parafian i przyjaciół, jedna osoba podjęła wątek poruszony w kazaniu i okazało się, że był on początkiem ciekawej refleksji nad sobą samym. Dodajmy, co oczywiste, że na zewnątrz nie było tego zupełnie widać. W zasadzie, kiedy spojrzałem z mojego miejsca na ludzi w kościele odczułem mieszane uczucia. Większość faktycznie była jakby niezainteresowana. Wzrok albo wbity w podłogę albo biegający po całym kościele (a było po czym biegać, bo kościółek ładny był, drewniany, rzadkość dla mieszczuchów). Powiem więcej, kiedy mój wzrok padł na wspomnianą osobę, to wyraźnie napadły mnie myśli w stylu „ciekawe, co ten człowiek sobie teraz myśli… przyszedł na Mszę, a tu coś takiego…” i inne podobne.
Okazało się, jak często bywa, że te rozterki pochodziły wyłącznie z ograniczonych ludzką perspektywą obaw czy pomysłów. Pan Bóg „swoje” zrobił. A jeśli tak, to co ze wspomnianymi uwagami Synodu? W jakimś stopniu są pewnie zasadne. Ale do tanga trzeba dwojga – zapytajmy więc o to, jak słuchamy. Pomyślałem sobie również, że gdyby każdy głosił jak śp. ks. Pawlukiewicz lub o. Szustak, to nie byłoby ani jednego ani drugiego! A na koniec ucieszyłem się, że ja nie musiałem tego dnia nic mówić.
8 lipca – My w podobnej sprawie...
Chyba jednak nie. A po zastanowieniu: z całą pewnością NIE.
Było tak: pierwsza sobota miesiąca, a więc odwiedziny chorych z Komunią Świętą. Mówiąc szczerze, pogoda nie zachęcała, lipcowy dzień, gorąco od samego siedzenia, a tu trzeba ruszyć w sutannie, komży z bursą i stułą... No ale cóż począć, trzeba iść. Czekam na jakąś letnią wersję sutanny :) Spacer po warszawskim osiedlu zajmuje około trzech godzin.
„Spacer” to oczywiście pewien skrót myślowy. Spotkania z chorymi to zawsze wyzwanie... Ktoś jest udręczony, ktoś smutny, ktoś bezradny... Widzę jednak, że najgorsza w tym wszystkim jest samotność... Ale o tym w następnym wpisie. Już idę do „podobnej sprawy”.
W drodze powrotnej do parafii zobaczyłem, że z naprzeciwka idą cztery bardzo elegancko ubrane osoby. Zainteresowały się mną. Było już widać kościół, więc odruchowo pomyślałem, że może z niego wracają, może państwo chcieli do kancelarii czy coś... ale zaraz, przecież nie było żadnego chrztu czy innej uroczystości. Kiedy się mijaliśmy, zobaczyłem, że są jakby lekko zmieszani... Jeden z panów (a było ich dwóch i dwie panie) powiedział: „W sumie chodzimy w podobnej sprawie” i jakoś tak się zaśmiał. Chyba.
Zorientowałem się, że to świadkowie. I jak to zazwyczaj bywa, najlepsze riposty przyszły mi do głowy, jak już się na dobre minęliśmy. Pomyślałem sobie bowiem, że my przecież chodziliśmy po osiedlu w całkowicie, totalnie, absolutnie odmiennych sprawach.
Ja wierzę w to, że w tej małej „torebce” zaniosłem „moim” chorym Syna Bożego. Państwo, zdaje się, nie podzielają wiary w Niego... Cieszyłem się tylko z tego, że nie było między nami żadnego nawracania się argumentami, bo tak się po prostu nie da... Zresztą, nawet gdyby zaczęli, z pewnością bym to zakończył. Bardzo się cieszyłem również z tego, że moi parafianie, ci wierzący i nie, mieli okazję widzieć tego dnia chodzącego po osiedlu księdza, a nie tylko tych, którzy chodzili w „podobnej sprawie”.
30 czerwca – Modlitwa na wakacjach bardziej udana?
Czy będzie tak przez całe wakacje to nie wiem, a nawet, mówiąc szczerze, śmiem wątpić, ale na razie się udało. Wczoraj wróciłem z rekolekcji ignacjańskich. Niech mi ktoś powie, dlaczego w ciągu roku, wśród różnych spraw i codziennych obowiązków, 15 minut modlitwy w ciszy wydaje się nie raz nieosiągalnym szczytem, a tam w ciszy, bez Internetu i telefonu, bez rozmów, nawet jeśli godzinę człowiek posiedzi ze Słowem i już mógłby kończyć, aby przejść do następnego punktu programu, to jednak czuje, że spokojnie mógłby jeszcze posiedzieć… że dobrze jest trwać przy Panu Jezusie… że w zasadzie to jest najlepsze miejsce w jakim mógłbym być… Tak właśnie było!
Nie wiem, czy szanowni czytelnicy mają takie doświadczenie, ale chcę je dzisiaj polecić Wam wszystkim. Za siebie mogę powiedzieć z całą pewnością: czas spędzony na rekolekcjach to najszczęśliwsze dni w moim życiu.
Życzę wszystkim, którzy tego potrzebują, aby odkryli to doświadczenie dla siebie. Tam czuć, jakby Pan Bóg siedział obok nas na ławeczce i szeptał do ucha swoje Słowa… Polecam! Zwłaszcza jeśli w codzienności zdarza nam się mierzyć z pytaniem „gdzie On jest?”.
15 czerwca – Rodzice?!
Czerwiec, cieplutko, ładna pogoda, nie chce się siedzieć w szkole. Tym bardziej, że oceny już wystawione… Frekwencja w szkole też nienajlepsza. No więc, o ile się tylko da, idziemy na boisko. Tym bardziej, że w warszawskiej szkole religia jest zawsze albo pierwsza albo ostatnia – a zmuś dzieciaki, żeby pod koniec roku uczyły się siedząc w klasie… Nobla dla tego, któremu się to uda!
Ale ja nie o tym… Wróćmy na boisko. Tego dnia wyszło na dwór przynajmniej kilka klas. Jednocześnie. Tu starszaki na boisku, tu maluchy na placu zabaw a pomiędzy cała reszta – prawdziwa mieszanka. Słychać głosy, ale tak naprawdę nie wiadomo, kto co mówi. Harmider dochodzi zewsząd. Stoję przy boisku, spoglądam sobie na meczyk i nagle słyszę… „On mu **** w ****, ****, zobacz, *****, *****” Zamurowało mnie. Rozglądam się, ale przecież tu wszyscy w koło piszczą, śmieją się, wołają do siebie…
Czy to możliwe, że to oni? Podchodzę do grupki chłopców bawiącej się jakimiś patykami, liśćmi czy ślimakami. Pytam „Kto Was tak nauczył?”. Dzieci odpowiadają, pokazując na kolegę: „on!”. A z której jesteście klasy? „Z drugiej a”.
Mocno się zdziwiłem. A w zasadzie to naprawdę zszokowałem. To nie jest tak, że małe dzieci mówią „dupa” i zaczynają chichotać. Tu poszło na maksa. Chyba nawet niewielu dorosłych tak się wypowiada. Zmartwiło mnie to. Zapytałem więc w każdej klasie, którą uczę: „Jak myślicie, skąd w szkole biorą się wulgaryzmy?”. I, jak przystało na boomera, myślałem, że chórem padnie jedyna słuszna odpowiedź: „z internetu”, z tego źródła wszelkiego zła… Jakże się zdziwiłem, gdy w każdej klasie (uczę osiem klas) odpowiedź nr 1 to: „od rodziców”. Tu już zabrakło mi argumentów.
7 czerwca – Oni istnieją!
Nie jest łatwo ich spotkać. Tzn. na Mszy w kościele – tak, ale już gdzieś poza to naprawdę nie jest takie proste. No, ale przecież muszą gdzieś być, nie ma ich znowu tak mało, jak się słyszy…
Chodzi oczywiście o księży. Chociaż sam jestem księdzem, to jednak zastanawiam się, dlaczego nigdzie nas nie widać. Tym bardziej, że od czasu do czasu można zobaczyć gdzieś na ulicy, na mieście siostrę zakonną. W ostatnim tygodniu widziałem je dwa razy: raz na peronie PKP na linii otwockiej, a drugi raz gdzieś na Pradze na przystanku autobusowym.
A jednak, ich też spotkałem! Akurat złożyło się tak, że musiałem podjechać do centrum w jakiejś sprawie. Wybrałem rower. Pogoda ładna i korki na mieście, więc to chyba najlepsze rozwiązanie. Przyznajmy od razu: nie jechałem w sutannie. Też na księdza nie wyglądałem… Ale dlaczego o tym piszę, dlaczego ten wpis?
Dlatego, że tego dnia, podczas krótkiej środowej przejażdżki tam i z powrotem, widziałem aż trzech księży. Ale żeby ich dostrzec, to trzeba wiedzieć, jak patrzeć :). Koszulę pod koloratkę rozpoznam wszędzie, sam mam ich wiele. Rozpoznam ją nawet wtedy, gdy koloratka jest zdjęta. Tak więc pierwszego księdza mijałem na placu Defilad, drugiego – niedaleko Łazienek i trzeciego – na Kruczej.
Dlaczego jednak „na świecko”? Hmm… Zaczynam się cieszyć, że redaktor ustalił limit znaków… „nie zdążę” przyznać się do wstydliwych wniosków.
I to wszystko w czasie, w którym w „Idziemy” pojawia się artykuł o sutannie („Znak rozpoznawczy” nr 18/2023), a na idziemy.pl czytam artykuł „Pobicia księży”. Czy naprawdę jest aż tak źle?
30 maja – Pan czy ksiądz?
Siedzieliśmy obok siebie na radzie pedagogicznej. Sympatyczny, fajny nauczyciel pewnego przedmiotu, dobry kolega, zawsze Szczęść Boże powie, na pewno żaden tam z niego ateusz czy inny walczący z Kościołem.
W pewnym momencie odzywa się cicho: „chrzciłem ostatnio dziecko. Nie wiesz może, dlaczego ten ksiądz ciągle mnie poprawiał? Mówię do niego pan a on ciągle ksiądz. Ty, o co chodzi, przecież kobieta nie może być księdzem, więc chyba w słowie pan zawiera się też ksiądz?!”
Spoglądam na niego i widzę na twarzy szczere zdziwienie oraz oczekiwanie na moją odpowiedź. On nie widzi tego samego na mojej twarzy, ale tylko dlatego, że zdążyłem się zamaskować. W środku bowiem, odczuwam podobne zdziwienie i niepewność. Czy on żartuje – myślę sobie. On tak serio?
„Wiesz, on mógł pomyśleć, że nie doceniasz lub nie uznajesz jego kapłaństwa”. Chyba coś takiego odpowiedziałem, ale wcale nie byłem zadowolony z tej odpowiedzi. Chciałem żeby była delikatna, ale prawdziwa. Nie miałem pewności, że dotarło.
Byłem szczerze zdziwiony, że ktoś może być tak nieświadomy. Media robią swoje w obie strony. My księża jesteśmy jakby zaszczuci – zachowanie takie, jak to mojego kolegi, odbierzemy od razu jako atak na kapłaństwo i deklarację niewiary. Bez miejsca na nieświadomość. A osoba świecka pomyśli, no co, przecież to pan a nie pani, w tv też tak mówili, albo, że dziwny ten ksiądz, że może w mediach słusznie się czepiają…
Na koniec przyznam się, że delikatnie uśmiecham się wyobrażając sobie tę ich rozmowę. Musiało to ciekawie wyglądać. Zastanawiam się również, jak czuł się ksiądz, który „załatwiał” te chrzciny?
25 maja 2023 – Rollercoaster
Nie, nie byłem w wesołym miasteczku, chociaż ostatnio sporo ich się w okolicy rozstawia. Słowem rollercoaster opisuję wrażenia ze spotkań z ludźmi. Dla księdza bowiem, są one często właśnie jak jazda taką kolejką górską – raz w górę, raz w dół, raz lewo, raz w prawo, ale za to, prawie zawsze, gwałtownie i szybko.
13.30: „nie wierzę w was, nie uznaję waszej instytucji” plus wymowna gestykulacja, grożenie palcem i zapowiedź „zajęcia się sprawą” oraz deklaracja o tym, że „już jednego nauczyciela usunęłam z tej szkoły” to rozmowa rodząca skrajne emocje z niekoniecznie miłej kategorii…
13.40: dziesięć minut później, „niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”; pozdrowienie, uśmiech, wyraźne oczekiwanie na wejście w jakiś mały dialog, chęć podzielenia się swoim światem… a w pamięci, ciągle obecne, emocje z poprzedniego spotkania.
Raz w górę, raz w dół… impulsywnie…
Wiem, że każdy z nas może doświadczyć podobnych spotkań, często również jednego po drugim. Ale wiem również, że kiedy jesteś w jakimś sensie osobą publiczną, to cichy i spokojny powrót ze szkoły do domu nie jest taką oczywistą sprawą. Jako księdzu zdarza mi się to bardzo często, że jeden człowiek przychodzi w zasadzie zaraz po drugim i wsadza cię na kolejkę jadącą w drugą stronę.
To trudne, każdy przecież dąży do jakiejś stabilizacji. Również w kontaktach z innymi. Co zrobić, jeśli nie dość, że się nie da, to jeszcze czujemy się jak po rollercoasterze, na który wcale nie chcieliśmy wchodzić?
Chyba jedyne co pozostaje, to ucieszyć się z wrażeń… i zaoszczędzonych na wesołym miasteczku pieniędzy.
18 maja 2023 – Wielkie rzeczy
Chyba trzeba zrobić vloga, to może tak, może ktoś obejrzy. Kto wchodzi na stronę naszej diecezjalnej gazety? I tak dalej, i tak dalej…. Te i inne wątpliwości, żeby jednak nie zaczynać. A ich cechą wspólną jest brak konkretu i niepewność. Całe szczęście, że już tyle razy się na sobie zawiodłem, że już wiem, co to oznacza. Miks lenistwa, zniechęcenia i strachu podany w formie imitującej rozważanie. Coś pięknego. Czyli zaczynamy pisać…
„Ksiądz ma bloga?!” – wykrzyknął, chyba z entuzjazmem, jeden z moich uczniów. Co prawda, jego zdziwienie nie dotyczy tego, co teraz czytacie, a dawnej relacji z rowerowej pielgrzymki do Włoch. Ale też było wymowne. I to jeszcze w czasach spod szyldu smartfona i YouTube’a. Właściwie, to zdziwiłem się, że młody człowiek (6 klasa) w ogóle wie, co to jest blog????.
A więc i to zdarzenie było jakimś argumentem na tak. Było ich więcej. Najbardziej jednak chciałbym pokazać, hmm… jak to nazwać, normalność życia osób duchownych, naszych przeżyć, zajęć, zmartwień i trosk. Nieustannie spotykam się bowiem z jakąś formą zdziwienia podczas różnych rozmów z ludźmi. A że ksiądz to? A że tamto? I to ksiądz może? Czasami straszno, a czasami śmieszno, co i jak ludzie o nas myślą… na pewno nie to, że my też ludźmi jesteśmy!
Chciałbym, żeby ten blog był takim małym okienkiem, przez które będzie można popatrzeć na fragmenty zwykłego życia normalnego człowieka i księdza. Zatem, zapraszam na następne odcinki blogu Księdza z Warszawskiego Blokowiska.
2 sierpnia
Słodko-gorzko
Normalnie w niedzielne popołudnie, tak przed Mszą o 18:00, ląduję z książką albo ucinam sobie krótką drzemką. A czasami jedno i drugie. Tym razem, zachęcony wakacjami a przynaglony tym, że obiecałem spotkanie koledze z dawnych lat, „z piaskownicy”, ruszyłem do warszawskich Łazienek.
Ależ było pięknie! Ciepło. Kolorowo. Tłumnie. A ludzie też piękni, uśmiechnięci, relaksujący się. Tempo spacerowe sprzyjało rozmowom. Nieśpiesznie mijałem tłum czy też tłum sam się przesuwał. Łazienki pełne zieleni z biegającymi między drzewami wiewiórkami oraz ganiającymi je dziećmi to naprawdę przyjemny widok. I świetnie miejsce na taki dwugodzinny spacer. Lepsze to niż siedzieć gdzieś znowu przy kawie. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio tam byłem, chociaż dojazd zajął mi tylko 15 minut…
Wrażenie zrobiła też, jak zawsze, Warszawa. Schludna, czysta, zadbana, remontująca się. Takie fajne to miasto… z chodnikami, skwerami, ścieżkami… Czy czegoś jeszcze tu brakuje? Naprawdę robi to wrażenie. Wspominaliśmy z kolegą czasy „naszych” placów zabaw i boisk, ostatnie lata komuny w Polsce. Ależ się pozmieniało! Teraz wszystko wygląda tu jak z bajki!
Gdybym tu zakończył, byłoby tylko „słodko”. A jest „słodko gorzko”. Gorzka jest nagość na ulicach. Te wszystkie tatuaże, kolczyki i bezwstydność. Gorzkie są wulgaryzmy, chyba niestety już powszechne.
Gorzkie jest to, że Pan Bóg w tym „idealnym” świecie, jest jakby niepotrzebny.
I tak, potencjalnie piękny, relaksujący i niegroźny spacer pozostawia, delikatnie mówiąc, mieszane uczucia. Ciekawe tylko, czy inni mają tak samo czy też takich boomerów jak ja jest więcej?