Dotarłem do ściany i wtedy zacząłem szukać Pana Boga - mówi por. rez. Karol Cierpica, lider Wspólnoty i Szkoły Ewangelizacji Sursum Corda w Krakowie, w rozmowie z Iwoną Budziak.
Miewa Pan sny?
Niestety nie. Ale śpię dobrze.
W wojsku było inaczej?
Był okres, kiedy w ogóle nie spałem. Trwało to rok. Przychodziłem z pracy, patrzyłem na zegarek, była godzina szesnasta, a ja sprawdzałem, ile czasu pozostało mi do następnego poranka. Po trudnym dniu marzyłem tylko, żeby zasnąć, a nie mogłem, byłem permanentnie zmęczony, na ciągłym standby’u.
Po ilu latach służby to się zaczęło?
Po ponad dwudziestu.
Bał się pan zasnąć?
Po prostu nie mogłem. Zdiagnozowano u mnie depresję, fobię społeczną, nie chciałem dłużej żyć, nie widziałem przed sobą celu.
Pan często o służbie w wojsku opowiada jako o przywileju, zaszczycie.
Bo tak jest. Ja od dziecka chciałem być żołnierzem, mówiłem do siostry: szkoda, że nie urodziłem się wcześniej, kiedy można było walczyć za ojczyznę. I gdy wstąpiłem do wojska, to było spełnienie moich marzeń, od razu poczułem się tam jak ryba w wodzie. Większość służby spędziłem w elitarnej jednostce 6. Brygady Powietrznodesantowej.
Lubił pan te pobudki, musztry, czołganie się po poligonie?
Bardzo. Byłem dowódcą sekcji drużyn rozpoznawczych, plutonów. Lubiłem noce spędzane na poligonach, spadochroniarstwo, wspinaczkę, pracę z młodymi ludźmi.
Wyjazdy na misje wojskowe tego nie zmieniły? Z bliska widział pan tam brutalność wojny.
Pamiętam, jaki byłem przejęty, gdy przed wyjazdem na moją pierwszą misję do Bośni własnoręcznie przyszywałem sobie do munduru plakietkę z napisem „Poland”. Nasz 16. batalion służył tam w ramach programu „Partnerstwo dla Pokoju”. Kiedy przyjechałem do domu, żeby się tym pochwalić, moja mama się rozpłakała: „Synku, przecież tam jest wojna” – powiedziała. Nie rozumiałem jej, rozpierała mnie duma, że będę reprezentował swój kraj. Mama dała mi różaniec, zabrałem z domu Pismo Święte, ale w ciągu wszystkich lat służby nie przebrnąłem nawet przez Księgę Rodzaju. Na tej misji zobaczyłem, jak wygląda świat po wojnie. Jechaliśmy przez Bośnię i wzdłuż drogi kilometrami ciągnęły się wioski, w których nie przetrwał w całości żaden dom, wszystkie zostały albo zburzone, albo podziurawione pociskami. Tam w ludziach wciąż było ogromne napięcie. Zaledwie przed kilku laty żyli w zgodnych, mieszanych rodzinach, po wojnie potrzeba było wojsk stabilizacyjnych, żeby konflikt nie rozgorzał na nowo. Kiedy przychodziły święta i miejscowi tłumnie szli na przykład na cmentarz, brali ze sobą grabie, widły, drągi, gotowi się bić. Po ludzku to było zrozumiałe: na terenach byłej już Jugosławii dochodziło do czystek etnicznych, morderstw na wielką skalę, gwałtów, w środku Europy znów były obozy koncentracyjne.
Teraz, w czasie wojny w Ukrainie, masakra na ludności cywilnej w Buczy przypomniała światu o strasznym ludobójstwie w Srebrenicy.
To była krwawa, bratobójcza wojna. Potem ci ludzie, którzy przeżyli Srebrenicę, obozy, widzieli przysypane wapnem zbiorowe mogiły swoich sąsiadów, musieli się nauczyć na nowo obok siebie żyć. W ramach misji staraliśmy się im w tym pomóc.
Po powrocie z Bośni znów wyjechał pan na misję. Jak do tego doszło?
Decyzje o tym, dokąd zostanie wysłana armia, podejmują politycy, nie żołnierze. Wtedy byliśmy już w NATO, w ramach Sojuszu Północnoatlantyckiego sformowano siły ISAF, gotowe do misji ekspedycyjnej w Afganistanie.
Jechał pan do kraju, w którym trwała wojna. Nie bał się pan?
To była wojna z Al-Kaidą, rozpoczęta po ataku terrorystycznym 11 września 2001 r. na nowojorskie WTC. W pierwszym jej okresie prowadzone były działania ofensywne, chodziło o uderzenie w talibów i przejęcie terenów przez nich kontrolowanych, potem wojna przemieniła się w operację pokojową. Zmniejszały się jednostki bojowe na korzyść szkoleniowych, przygotowujących struktury afgańskiego wojska, policji, administracji i pomagających w odbudowie tego kraju. Uczestniczyłem w tej drugiej fazie.
Jak pan znosił te częste i długie rozłąki z rodziną?
Prawdę mówiąc, pobyty w kraju między służbami wcale mi się nie podobały. Popadłem w stan, który nazywaliśmy „syndromem misjonarza”. Służba w armii to był konkret, a w domu czekała na mnie szara rzeczywistość. Tam ochranialiśmy transporty z pomocą humanitarną, docieraliśmy do ludzi żyjących na granicy ubóstwa, poza cywilizacją. Afganistan jest jednym z najuboższych państw świata, a przy tym to największy na świecie producent opium, stamtąd pochodzi 95 proc. heroiny, która trafia do Europy, produkcją i handlem narkotykami zajmowali się talibowie, z którymi tam walczyliśmy. Każdy z nas wiedział, że jest małą cegiełką w przywracaniu pokoju. Amerykanie świetnie rozumieli, że walkę o bezpieczeństwo swojego kraju lepiej prowadzić daleko od jego granic, by nie trzeba było tego robić u siebie. Teraz, gdy trwa wojna za polską granicą, też czujemy to bardzo mocno.