Dynka – mówił o niej Brat Albert. Była jego prawą ręką. Właśnie minęło 20 lat od beatyfikacji siostry Bernardyny Jabłońskiej
fot. arch. sióstr albertynekW maleńkim pokoiku stoi łóżko, nocna szafka, stolik, kilka krzeseł, ołtarzyk z krzyżem i figurką Matki Bożej, i oczywiście klęcznik. Cela błogosławionej siostry Bernardyny sąsiaduje bezpośrednio z kaplicą. To w niej spędzała całe noce na adoracji Najświętszego Sakramentu.
– Nieraz siostry prosiły, żeby poszła spać, żeby odpoczęła, bo czeka kolejny dzień. Ale w czasie modlitwy nigdy nie mogły się z nią porozumieć. Tak była zatopiona w Bogu – opowiada o współzałożycielce albertynek s. Michaela Faszcza.
Przyszła na świat 5 sierpnia 1878 r. w Pizunach na Roztoczu. Na chrzcie, który odbył się następnego dnia, otrzymała imię Maria. Bernardyną została dopiero po obłóczynach w zakonie.
Kiedy miała pięć lat, zmarła jej matka. – Jako nastolatka Maria zaczęła szukać głębszej relacji z Panem Bogiem. Korzystała z biblioteki proboszcza w Lipsku. Po lekturze książek ascetycznych wyobrażała sobie, że służba Bogu polega na życiu pustelniczym, na wyrzeczeniu, wielkiej ascezie. I tak widziała swoje życie – opowiada s. Michaela.
Rozum i serce
Świętego Brata Alberta poznała w 1896 r. w Horyńcu. Założyciel albertynów już po pierwszym spotkaniu z młodziutką dziewczyną powiedział braciom, że ta kandydatka „ma rozum i serce”.
– Ojciec s. Bernardyny już wcześniej zauważył, że córka czyta pobożne książki, że często chodzi do Lipska i tam całe noce spędza na adoracji, i czuł, że będzie chciała wstąpić do klasztoru. Czym prędzej znalazł więc dobrego chłopaka i poszedł do proboszcza, żeby dać na zapowiedzi. Ksiądz jednak tylko go skarcił za to, że chce młodocianą wydać za mąż bez jej zgody – relacjonuje s. Michaela.
Chciałabym zadośćuczynić każdej prośbie, otrzeć każdą łzę,
pocieszyć słówkiem każdą zbolałą duszę, być dobrą
zawsze dla wszystkich, a najlepszą dla najnieszczęśliwszych
Jabłońska wiedziała już, że nie doczeka się pozwolenia ojca. Pod jego nieobecność spakowała więc kilka rzeczy i udała się do pustelni sióstr w Bruśnie. Stamtąd bardzo szybko pojechała z Bratem Albertem do Krakowa.
– Przywiózł ją do domu osób niepełnosprawnych i psychicznie chorych. Wtedy Bernardyna doznała szoku. Nigdy na swoim rodzinnym Roztoczu nie widziała tak wielkiej nędzy zgromadzonej w jednym miejscu. A tu zobaczyła bardzo dużo ludzi nie tylko ubogich i kalekich, ale również mocno zagubionych moralnie. Przerażona przybiegła do Brata Alberta i powiedziała, że spodziewała się czegoś innego, że szukała ciszy i modlitwy – mówi s. Michaela.
Tatko, zostaję
Zmagała się. Z jednej strony pociągało ją życie kontemplacyjne – z drugiej bardzo ceniła Brata Alberta. W 1899 roku Chmielowski napisał dla niej heroiczny akt oddania Panu Bogu: „Oddaję Panu Jezusowi moją duszę, rozum, serce i wszystko, co mam. Ofiaruję się na wszystkie wątpliwości, oschłości wewnętrzne, udręczenia i męki duchowe, na wszystkie upokorzenia i wzgardy, na wszystkie boleści ciała i choroby, a za to nic nie chcę ani teraz, ani po śmierci, ponieważ tak czynię z miłości dla samego Pana Jezusa”. Brat Albert dał Bernardynie czas, żeby modliła się i rozważała, czy chce żyć według tego aktu, czy też szukać innej drogi realizacji swojego powołania. W Wielką Sobotę, po długiej modlitwie, przyszła do niego i powiedziała: „Tatko, zostaję”.