Przeciętny Polak zapowiedź podwyżki płacy minimalnej wita z satysfakcją: będzie więcej pieniędzy w portfelu. Uwzględnia więc tylko to, co widać. A jest jeszcze to, czego nie widać.

O tym, że w Polsce istnieje wynagrodzenie minimalne, decyduje ustawa z 2002 r. Mówi ona, że jeśli prognozowana na kolejny rok inflacja przekracza 5 proc., minimalne wynagrodzenie musi wzrosnąć dwukrotnie: od stycznia i od lipca. Jeśli wskaźnik inflacji jest niższy niż 5 proc. – tylko raz, od stycznia. Wzrost nie może być niższy niż prognozowana na kolejny rok inflacja, ale górnego progu nie ma.
W ustaleniu, jakie ma być minimalne wynagrodzenie, powinni brać udział partnerzy społeczni, a więc także przedstawiciele organizacji pracodawców, zasiadający w Radzie Dialogu Społecznego (obok strony rządowej i związkowców). Tyle że to fikcja. Jeśli bowiem RDS nie dojdzie do porozumienia w czasie określonym w ustawie – a w ostatnich latach się to nie udawało – rada ministrów ustala minimalne wynagrodzenie w drodze rozporządzenia. A nawet gdyby RDS była w stanie coś uzgodnić, nie mają w niej odpowiedniej reprezentacji mali i średni przedsiębiorcy, w których te regulacje uderzają najbardziej.
CO ZJADA ZYSK
W Polsce w ostatnim czasie wynagrodzenie minimalne wzrastało rekordowo. W tym roku były dwa wzrosty, zarządzone jeszcze przez poprzedni rząd. W tej chwili wysokość wynagrodzenia minimalnego to już 4,3 tys. zł brutto. W 2022 r. blisko 12 proc. zatrudnionych zarabiało właśnie wynagrodzenie minimalne – odsetek porównywalny z bogatymi krajami Zachodu. Jednak tak naprawdę istotne jest, jak wskutek decyzji o minimalnym wynagrodzeniu spłaszcza się struktura wynagrodzeń.
To pierwszy argument przeciwko polskiemu mechanizmowi wyznaczania płacy minimalnej. Wbrew pozorom nowe pułapy najniższego wynagrodzenia nie wpływają tylko na tych na dole drabiny. Skoro podnosi się płaca minimalna, to zarabiający niewiele więcej oczekują, że dostaną podwyżkę. A jeśli oni dostają podwyżkę, to podwyżek oczekują i inni – zgodnie ze swoim stażem i kompetencjami. Jeśli np. kierownik po studiach i kursach zarabiał o 3 tys. zł więcej niż niewykwalifikowany robotnik w tejże firmie, potem – wskutek podwyżki wynagrodzenia minimalnego – o 2 tys. więcej, a na koniec o 1 tys. więcej – będzie oczekiwał takiej podwyżki własnej pensji, by zachować proporcje. A pracodawcy nie mają nieograniczonych możliwości windowania wynagrodzeń. Biznes ma przynosić zysk. Jeżeli sztywne wydatki ten zysk zjadają, biznes się nie opłaca. Zatem windowanie pensji musi następować kosztem podwyżek cen towarów czy usług. A tych również nie da się podnosić w nieskończoność. W takiej sytuacji przedsiębiorca ma do wyboru albo zwolnienie części pracowników, albo zamknięcie biznesu.
Efekty podwyżek pensji minimalnej uderzają przede wszystkim w firmy małe i średnie. Firmy duże mają pole manewru poprzez korzyści skali. Tak więc pozorne robienie dobrze pracownikom jest faktycznie działaniem na rzecz wielkich, w tym ponadnarodowych korporacji. Szkodzi zaś drobnemu rodzimemu biznesowi.
W BŁĘDNYM KOLE
Podwyżki wynagrodzeń są również czynnikiem proinflacyjnym. Dlatego – i to kolejny ważny argument – wzrosty wynagrodzenia minimalnego są złudną korzyścią dla pracobiorców. Ewentualne większe pieniądze cieszą przez chwilę, ale potem następuje reakcja rynku w postaci spadku siły nabywczej pieniądza, czyli wzrostu inflacji. To błędne koło. Im bowiem więcej pieniądza na rynku, tym mniejsza jego siła nabywcza przy braku odpowiedniego wzrostu ilości dóbr – to elementarz ekonomii.
Spłaszczanie się drabiny wynagrodzeń, przez lewicę chwalone jako „zmniejszanie nierówności”, jest czynnikiem zniechęcającym do zdobywania wykształcenia i umiejętności. Już dziś sytuacja wygląda kuriozalnie, gdy np. część pracowników naukowych uczelni wyższych zarabia porównywalnie z szeregowymi pracownikami sklepu.
Polski mechanizm ustalania wynagrodzenia minimalnego nie uwzględnia różnic w kosztach życia w różnych regionach kraju – wielokrotnie zwracał na to uwagę były już rzecznik małych i średnich przedsiębiorców Adam Abramowicz, postulując, aby wprowadzić zróżnicowanie przynajmniej na poziomie województw, a jeszcze lepiej powiatów. Przecież 4300 zł w Warszawie czy Krakowie to coś innego niż w Lęborku czy Lubartowie. I nie chodzi o to, że ktoś zarabia nieproporcjonalnie dużo w małej miejscowości, ale o to, że przedsiębiorca działający w takim regionie musi znaleźć absurdalnie duże pieniądze na wynagrodzenia.
Rządy uwielbiają jednak podnosić pensje minimalne i traktować to jako wielkie osiągnięcie. Po pierwsze, przedstawiają to jako swój prezent dla wyborców (aczkolwiek na pewno nie tych, którzy są przedsiębiorcami), mimo że za ten prezent płacą pracodawcy z pieniędzy swoich i klientów. Po drugie, wymuszone podwyżki wynagrodzeń oznaczają zwiększone nominalnie wpływy do budżetu z tytułu składek i podatków. Tylko nominalnie, bo wkrótce ten wzrost zjada inflacja, ale zawsze można się pochwalić budżetowymi statystykami.
UCIECZKA OD ABSURDU
Czy można urządzić to jakoś inaczej? Oczywiście. O jednym możliwym rozwiązaniu była już mowa – o regionalnym zróżnicowaniu wynagrodzenia minimalnego. Druga możliwa zmiana to odejście od absurdalnego ekonomicznie mechanizmu uzależnienia wzrostu wynagrodzenia od inflacji – skoro wzrost wynagrodzeń sam w sobie jest czynnikiem napędzającym inflację. Najlogiczniejsze wydaje się uzależnienie wynagrodzenia minimalnego od średniego wynagrodzenia w połączeniu z regionalizacją.
Zmianę sposobu wyliczania pensji minimalnej wymusi konieczność wdrożenia europejskiej dyrektywy w sprawie adekwatnych wynagrodzeń minimalnych. Zakłada ona oparcie wskaźnika na kilku filarach: sile nabywczej wynagrodzeń minimalnych z uwzględnieniem kosztów utrzymania, ogólnym poziomie wynagrodzeń i ich rozkładzie, stopie ich wzrostu oraz długoterminowym wskaźniku produktywności. Ministerstwo pod kierownictwem Agnieszki Dziemianowicz-Bąk pracuje już nad nową ustawą, przy czym biorąc pod uwagę skrajnie lewicowe zapatrywania pani minister, można się obawiać sposobu implementacji dyrektywy.
Wreszcie zmienić się powinien mechanizm podejmowania decyzji w RDS, tak aby odebrać rządowi możliwość arbitralnego wyznaczania płacy minimalnej. Choćby tak, że przy braku kompromisu wynagrodzenie mogłoby być podwyższone jedynie o wskaźnik prognozowanej inflacji albo o jego część. Można również zrezygnować z używania wskaźnika prognozowanego, bo to sprzyja dalszemu wzrostowi inflacji, i zamiast tego podnosić wynagrodzenie minimalne o faktyczny poziom inflacji z poprzedniego roku.
PRACA JAKO TOWAR
Czy minimalne wynagrodzenie w ogóle jest konieczne? Przecież praca jest towarem, a w gospodarce rynkowej o cenie towaru powinny decydować krzywe podaży i popytu. I owszem, są kraje, gdzie takiego rozwiązania nie ma. W Szwajcarii, gdzie przeciętne miesięczne wynagrodzenie wynosi dobrze ponad 6 tys. franków, czyli zbliża się do 30 tys. zł, nie istnieje centralnie ustalane wynagrodzenie minimalne. Każdy kanton decyduje sam. W niektórych pensji minimalnej nie ma w ogóle.
Co ciekawe, centralnie ustalanego wynagrodzenia minimalnego nie mają w Europie akurat te państwa, które kojarzymy z mocnym socjalem: Dania, Szwecja, Finlandia, Norwegia, Islandia, a także Austria i Włochy. Nie znaczy to, że nie ma tam w ogóle wynagrodzeń minimalnych – są, tyle że nie wyznaczane przez rząd, ale negocjowane na zasadzie np. kontraktów branżowych między pracodawcami a pracobiorcami. I to również może być rozwiązaniem. Na pewno jest to mechanizm bliższy rynkowemu niż ten polski, skrajnie scentralizowany.
Francuski ekonomista Frederic Bastiat, prekursor klasycznego liberalizmu, w wydanym w 1850 r. dziele „Co widać i czego nie widać” tłumaczy, że w ekonomii skutki widoczne na pierwszy rzut oka są tylko częścią łańcucha. Pozostałe rezultaty pozostają dla nieuważnej publiczności w ukryciu. Odnosi się to również do płacy minimalnej.