To było trzecie konklawe w moim życiu. Dokładnie pamiętam pierwsze i drugie, nawet sam moment, gdy dowiedziałam się o wyborze papieża. Ale to było później. Najpierw, przez pierwszą połowę mojego życia, znałam tylko jednego papieża i wydawało mi się wówczas, że on zawsze będzie z nami. W końcu jestem z pokolenia św. Jana Pawła II. Ale potem czas zaczął jakby przyspieszać. Papież Wojtyła, wielki filozof naszych czasów, odszedł do domu Ojca, a gdy kilkanaście dni później jechałam tramwajem, ludzie nagle zaczęli krzyczeć: „Jest biały dym!”. Od razu udałam się do domu, by włączyć telewizor. I wówczas, w centralnej loggii Bazyliki św. Piotra, ukazał się on: pokorny pracownik winnicy Pańskiej, jeden z największych teologów naszych czasów. Szokiem było, gdy pewnego zimowego dnia Ojciec Święty ustąpił z urzędu. Na początku nie bardzo było wiadomo, o co chodzi. Bo to w końcu pierwszy raz w nowożytnej historii papiestwa. I kilkanaście dni później w Loggii Błogosławieństw ukazał się papież z innego kontynentu: jezuita z Argentyny. Okazał się duszpasterzem, który przypomniał Kościołowi o synodalności, czyli współodpowiedzialności duchownych i świeckich za misję Kościoła. Odszedł, tak jak św. Jan Paweł II, w Oktawie Wielkanocy.
I kolejne konklawe. Ktoś napisał, że konklawe to anachronizm, który szkodzi Kościołowi i dlatego powinien zostać zlikwidowany. Była to jedna z tych opinii „w trosce” o Kościół. Ktoś inny napisał w mediach społecznościowych zaraz po ukazaniu się białego dymu, że pięknie jest być katolikiem. Emocje, a przede wszystkim modlitwa, jakie towarzyszą oczekiwaniu na nowego papieża, oraz radość i wzruszenie, gdy ukaże się biały dym z komina zamontowanego na dachu Kaplicy Sykstyńskiej, są nie do wytłumaczenia komuś, kto nie jest katolikiem. To wdzięczność wobec Boga, że mamy znowu pasterza, za którego modli się cały Kościół! Bo to nie swoimi własnymi siłami będzie on działał i prowadził wspólnotę wierzących przez czasy, w których przyszło nam żyć, ale mocą Tego, którego zastępcą jest na ziemi. Także tym razem, tak jak poprzednio, medialne konklawe zawiodło, bo zawiodły ludzkie kalkulacje.
Tak samo po wyborze: konserwatysta czy progresista, jaką agendę reform przewidzi, czy dopuści kobiety do święceń – padały pytania zatroskanych publicystów. A tymczasem nazajutrz po wyborze Leon XIV nie wskazał żadnych pilnych problemów społecznych do rozwiązania, żadnych palących kwestii w Kościele do zreformowania, ale w swojej pierwszej homilii wygłoszonej do kardynałów w Kaplicy Sykstyńskiej wskazał na Chrystusa. Powiedział, że „ten, kto pełni w Kościele posługę władzy, ma zniknąć, aby pozostał Chrystus, ma stać się małym, aby On był poznany i uwielbiony, poświęcić się do końca, aby nikomu nie zabrakło możliwości poznania Go i kochania”. Podkreślił, że wszystko to odnosi się przede wszystkim do niego jako następcy św. Piotra. Zatem, po papieżach: filozofie, teologu, duszpasterzu, stery łodzi Piotrowej objął papież misjonarz, który będzie przypominał o podstawowej misji Kościoła, powierzonej mu przez samego Chrystusa, jaką jest głoszenie Ewangelii.
Papież Leon XIV nie tylko sam był misjonarzem i będzie nawiązywał do tych doświadczeń w swoim pontyfikacie, ale będzie również zachęcał, by wszyscy ochrzczeni poczuwali się do bycia misjonarzami. To zresztą w pewnym sensie kontynuacja rozpoczętego procesu synodalnego w Kościele przez jego poprzednika: chodzi o wzięcie odpowiedzialności za misję Kościoła w świecie, wśród wierzących i niewierzących, przez wszystkich wiernych, zwłaszcza przez osoby świeckie, które na mocy chrztu wezwane są przez Boga do apostolstwa. Na tyle pontyfikat Leona XIV będzie kontynuacją tak poprzedniego, jak i wcześniejszych pontyfikatów.