W październiku 1770 r. doszło do aktu niemającego precedensu w dziejach Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Szlachta, która dwa lata wcześniej w mieście Bar zawiązała konfederację, ogłosiła detronizację króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, uważając go za szkodzącego sprawom polskim bezwolnego wykonawcę poleceń Rosji.

Proces upadku I Rzeczypospolitej trwał przez dziesięciolecia. Kraj, który był mocarstwem europejskim, na przełomie XVII i XVIII w. zaczął staczać się do roli zabawki w rękach obcych dworów. Złożyło się na to wiele powodów. „Złota wolność” szlachecka przekształcała się we własną karykaturę i bliska była anarchii. Reformatorskie sejmy były zrywane, do czego wykorzystywano zasadę liberum veto, próby zaś wzmocnienia roli króla były torpedowane.
AGONIA
W tym samym czasie sąsiedzi – na czele z Rosją i Prusami – budowali despotyczne, silne monarchie, wykorzystując w relacjach z Polską wszelkie jej słabości, nie tylko ustrojowe, lecz przede wszystkim ludzkie. W 1740 r. król pruski Fryderyk II Hohenzollern pisał do swego posła w Warszawie: „Za złoto wszystko można w Polsce zdziałać”. Władza w Rzeczypospolitej coraz rzadziej sprawowana była na zamku królewskim, a coraz częściej w ambasadzie pruskiej czy rosyjskiej, do których ustawiały się kolejki reprezentantów znacznej części ówczesnej klasy politycznej, łakomych na pieniądze, zaszczyty i wpływy.
Trzy ostatnie wolne elekcje były wyborem króla wymuszonym przez obce stolice. Jak to się kończyło, widać na przykładzie ostatniego monarchy, Stanisława Augusta Poniatowskiego, który „siedząc w carskiej kiesie”, w pełni realizował politykę swej dawnej kochanki carycy Katarzyny II. A gdy tylko próbował rządzić samodzielnie, dostawał skuteczne reprymendy od rosyjskiego ambasadora Nikołaja Repnina. Najbardziej skutkowały groźby, że Petersburg przestanie spłacać jego wielomilionowe długi.
ZAŚCIANEK
Katarzyna II, uwielbiana przez „oświecone” salony ówczesnej Europy, ogłosiła, że musi bronić w Polsce „praw mniejszości”, czyli ludności prawosławnej rzekomo ciemiężonej przez katolicką szlachtę. Był to kuriozalny zarzut. I rozumiał to każdy, kto znał realia panujące w tolerancyjnej wyznaniowo Rzeczypospolitej, będącej pod tym względem wyjątkiem w pooranej wojnami religijnymi Europie. Zarzut kuriozalny również dlatego, że ludności prawosławnej było wówczas w Polsce niecałe 5 proc., bo po unii brzeskiej ludzie zakorzenieni w obrzędowości wschodniej powrócili do wierności Rzymowi. Ale cel propagandowy został osiągnięty. Polska została zohydzona, a zachodnie elity zaczęły traktować ją jak „ciemny, zaściankowy kraj”, w którym kwestie religijne i los „ciemiężonej mniejszości” dzieli ludzi.
Taki niepostępowy kraj nie miał prawa do suwerenności. Pogląd ten głosił np. wpływowy filozof Wolter, który z uwielbieniem nazywał Katarzynę II „Semiramidą Północy”. Zadziwiające było to, że ci, którzy tak jak on dawali się zwodzić opowieściom carycy o „nietolerancyjnej Polsce”, nie zwracali uwagi, że w Rosji zmiana wyznania z prawosławia na inne karana była śmiercią.
W październiku 1767 r. zebrał się sejm. Oczekiwania Petersburga były jasne: posłowie i senatorowie mieli uchwalić traktat z Rosją, orzekając w nim, że wschodni sąsiad będzie odtąd gwarantem ustroju Rzeczypospolitej. Oznaczało to zrzeczenie się suwerenności państwa na rzecz podmiotu zewnętrznego. Sprzeciwili się temu wpływowi parlamentarzyści na czele z biskupami Kajetanem Sołtykiem i Józefem Andrzejem Załuskim. Reakcja Petersburga była natychmiastowa: buntowników porwano i zawleczono do więzienia w dalekiej Kałudze. Ich nazwiska otworzyły listę milionów Polaków wywiezionych przez ostatnie 250 lat w głąb „nieludzkiej ziemi”.
BUNT
Kiedy zgodnie z wolą carycy bezwolny sejm, nazwany „repninowskim”, uznał Rosję jako gwaranta swego ustroju i zawarł z nią traktat „wieczystej przyjaźni”, patriotyczna szlachta zawiązała 29 lutego 1768 r. w Barze na Podolu konfederację, zaprzysiężoną kilka dni później, w święto św. Kazimierza (którego w Rzeczypospolitej czczono jako patrona rycerstwa), w związek zbrojny. Uniwersał konfederatów wzywał, aby „wziąć na siebie to przekonanie, że lepiej przestać żyć, aniżeli patrzeć na nadwyrężenie wiary świętej katolickiej, tudzież widząc oczywistą zgubę Ojczyzny”.
Za przykładem Baru ruszyły inne miasta, w tym Kraków i Poznań. Zawiązano 66 konfederacji, które z czasem połączyły się pod dowództwem tzw. Generalności. Ponad 20 tys. gotowych na wszystko patriotów ruszyło na stacjonujące w Polsce od czasów elekcji z 1764 r. garnizony rosyjskie. W modlitwie odmawianej przez zastępy zbrojnych, a ułożonej przez duchowego przywódcę tego pierwszego polskiego powstania karmelitę o. Marka Jandołowicza, padały słowa: „Obacz, Panie, jak na nas nastają, aby Twoje dziedzictwo wygubili, a nam żywot, wolność i wszystkie dobra odjęli. Nie oddawaj, Panie, nas i tę Rzeczpospolitą polską w niewolę nieprzyjaciołom imienia Twego świętego”.
Do stłumienia „buntowników” ruszyły przysłane z Rosji posiłki, jak i rodzimi renegaci pod wodzą późniejszego targowiczanina Franciszka Ksawerego Branickiego. Tłumienie powstania nie było jednak proste, do walki przyłączały się bowiem rzesze. Ocenia się, że w czasie trwających prawie cztery lata walk po stronie konfederackiej walczyło prawie 100 tys. szlachty. Waleczność wielu przeszła do narodowej, i nie tylko narodowej, legendy. Jednym z nich był Kazimierz Pułaski, który dowodził powstaniem m.in. w Beskidzie Niskim i broniąc Jasnej Góry, a potem stał się jednym z czołowych bohaterów walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych.
Losy zrywu toczyły się z różnym szczęściem. W 1771 r. konfederatom udało się nawet porwać króla, który czynił wszystko, aby „bunt zdusić”. Akt ten, choć zakończył się szybko uwolnieniem władcy, odbił się złym echem. W Stolicy Apostolskiej zaczęto mówić, że „podniesiono rękę na pomazańca”, a Polska wkracza na obcą sobie tradycję królobójstwa. Jednak setki bitew i potyczek, krwawo okupionych przez konfederatów, były dla bacznych obserwatorów widomym i ostatnim wołaniem Polski, że ma ona prawo do suwerenności.
I choć to pierwsze polskie powstanie upadło, a po nim przyszedł w sierpniu 1772 r. pierwszy rozbiór Polski, stało się ono dla następnych pokoleń jasnym punktem odniesienia i dowodem, że Polak „nigdy przed mocą nie ugina szyi”. Tradycja konfederacka przetrwała nawet w kręgach antykomunistycznej opozycji w PRL, kiedy to pieśń włączona przez Juliusza Słowackiego do dramatu „Ksiądz Marek” stała się jednym z symboli buntu przeciwko obcej tyranii.

Co? Gdzie? Kiedy?



