Wszyscy jesteśmy bezdomni, bo wszyscy dopiero zmierzamy do domu Ojca. Różnimy się tylko tym, że my mamy gdzie mieszkać tu, na ziemi.

Te słowa pani Kasia, wolontariuszka Fundacji Kapucyńskiej, rzuca między robieniem kanapek dla kilkudziesięciorga gości. Takich osób jak ona jest w kapucyńskim Domu bł. Aniceta przy ul. Miodowej w Warszawie blisko 150. Codziennie przygotowują cztery stulitrowe gary treściwej zupy, która dla bezdomnych stanowi jedyny gorący posiłek w ciągu dnia.
– Zaoferowanie jedzenia, leków i ubrania jest spełnieniem podstawowych potrzeb człowieka. Dopiero potem można mówić o pomocy duchowej: modlitwie, spowiedzi czy spotkaniach z kulturą – mówi br. Szymon Kopko, szef jadłodajni. Kapucyni starają się w tym naśladować bł. Aniceta Koplińskiego, który w swojej działalności na początku XX w. żadnego potrzebującego nie zostawił bez pomocy materialnej i pojednania z Bogiem.
W DOMU, CZYLI GDZIE?
W krajobraz Warszawy wpisała się już długa kolejka osób przychodzących codziennie na zupę do kapucynów. – Czasem przyjdzie 400 osób, czasem 500, niektórzy stoją w kolejce po kilka razy i dla wszystkich musi wystarczyć – mówi Katarzyna Tsiantos, prezes powołanej w 2010 r. przez Radosława Pazurę Fundacji Kapucyńskiej. – Oprócz głodu fizycznego zaspokajają tu także głód duchowy: zostaną wysłuchani, poklepani po ramieniu. Dostaną coś, czego na co dzień tak bardzo im brakuje – szacunek.
Pandemia pokazała to w sposób szczególny. – Żalili się wtedy na komunikaty: „Zostań w domu”. Pytali, co mają ze sobą zrobić – wspomina pani Kasia. – Trudno było im bez codziennego kontaktu z nami. Jeden z nich powiedział mi wtedy: „Zrób coś, żeby wróciły nasze spotkania, inaczej się zapijemy”.
Chodziło mu o poniedziałkowe Spotkania ze Słowem i środową manufakturę kapucyńską. Przychodzi na nie od 30 do 80 osób. Na początek jedzą kanapki, nigdy jednak nie zaczynają bez modlitwy. – Po tym, jak kapłan przeczyta fragment Pisma Świętego, wspólnie je rozważają. Nasi podopieczni chętnie się udzielają. Oni naprawdę chcą słuchać słowa Bożego – mówi pani Kasia. – A potem świadczą o nim na ulicy. Często bywa, że swoje jedzenie zostawiają na parkowych ławkach dla innych, tak samo potrzebujących.
Z kolei manufaktura wyzwala talenty artystyczne. – Odkryliśmy już sześcioro ludzi z ulicy, którzy pięknie malują – mówi Katarzyna Tsiantos. – Wykonują ikony i różańce, które sprzedajemy w naszym sklepiku. Pozyskane fundusze wykorzystujemy na dalszą pomoc bezdomnym. Najpiękniejsze prace wystawimy na dorocznym pikniku Artyści dla Bezdomnych. Prace jednych i drugich spotykają się w tym jednym miejscu. Psycholog powiedziałby o resocjalizującej wartości takich działań, my upatrujemy w nich możliwości zbliżenia się do siebie poprzez wzajemne zaufanie.
Jednym z takich twórców jest pan Jacek, który do kapucynów przychodzi od 1988 r. – Malowałem od podstawówki, moje kwiaty wykonane kredkami są jak żywe – mówi i ujawnia kolejne talenty: – W kościele na Marymoncie śpiewałem w chórze parafialnym, w latach 80. grałem na banjo i mandolinie w Kapeli Czerniakowskiej. Kupiłbym sobie mandolinę i pograł jeszcze, ale w pracy ucięło mi palec, a do tremolo potrzebne są wszystkie palce.
TYLKO MIŁOŚĆ
Innym stałym bywalcem jadłodajni jest 93-letni pan Franciszek, którego sporo kosztuje, by dotrzeć tu o balkoniku, ale zawsze jest w koszuli. Posługujący wśród bezdomnych wystrzegają się ocen. – Kiedyś jednego z nich poprosiłam, by powiedział coś o sobie – wspomina Katarzyna Tsiantos. – Zaczął od tego, że w wieku 19 miesięcy miał trepanację czaszki po tym, jak matka zrzuciła go ze schodów. Potem uczył się sztuk walki, by się przed nią bronić.
Brat Szymon nie ukrywa, że większość osób, które odwiedzają Dom bł. Aniceta, nie poradziło sobie w życiu i zapomnienia szuka w kieliszku. – Ale w bezdomność wpędzają także choroby psychiczne – mówi. – Na ulicy znajdziemy i profesorów, i dziennikarzy, i księży, i siostry zakonne. Są tam niekoniecznie na własne życzenie. – Nieistotne, kto kim jest – wtrąca pan Jacek. – Ważne, że wszyscy jesteśmy stworzeni na podobieństwo Boga.
Warunkiem skorzystania z jadłodajni czy dołączenia do spotkań przy Miodowej jest trzeźwość, sprawdzana w bramie alkomatem. Wytrwać w niej muszą ci, którzy chcą wyjść z bezdomności. – W tej chwili załatwiamy mieszkania socjalne dla kilku naszych podopiecznych – mówi Katarzyna Tsiantos. – Przez 15 lat udało nam się w ten sposób pomóc dziesiątkom ludzi. Nie każdy wytrwał, a gdy wracają na ulicę, szukają wsparcia gdzie indziej, bo wstydzą się u nas pokazać.
Pani Kasia wspomina bezdomnego, który przygarnięty na rok do czyjegoś domu, docenił jego wartość i przypomniał sobie o swojej rodzinie. – Byłam przy tym, jak się z nią pojednał – wspomina. – Znów był mężem i tatą oraz nauczycielem i dyrektorem szkoły! Wystarczyła do tego „tylko” miłość, którą otrzymał. W swoim otoczeniu spotykam się z niezrozumieniem, że chodzę do „tych pijaków”. Mówię wtedy: od tych, co w białych kołnierzykach przepijają całe weekendy, różnią się tylko fartem, bo tamci zdążyli sobie kupić mieszkanie. Żeby trafić na ulicę, nie trzeba pić, mnie od takiego losu dzielił niespłacony dług. Na bezdomność staram się patrzeć szeroko, być z tymi ludźmi, a jednocześnie dziękować Bogu, że uchronił mnie przed takim losem.
Na pytanie, jak mądrze pomagać bezdomnym, posługujące im osoby odpowiadają: „Na pewno nie pieniędzmi”. Jeśli nie możemy zaangażować się w wolontariat, zawsze możemy kupić im coś do jedzenia lub pokierować tam, gdzie otrzymają je za darmo. Zawsze jednak najważniejsze jest zauważenie i przystanięcie przy nich choć na chwilę.
PUNKTY W NIEBIE
Zanim pani Kasia trafiła do kapucynów jako wolontariuszka, wychodziła na miasto z kilkoma kanapkami. – Rozchodziły się natychmiast, dlatego postanowiłam dołączyć do organizacji, która pomaga na większą skalę – tłumaczy. – Zależało mi, by pomoc ta miała fundament chrześcijański, i tak się tu znalazłam. Lubię robić kanapki, ale jeszcze bardziej lubię rozmawiać z bezdomnymi. Kto tu raz trafi, ten już zostanie. No, chyba że ktoś „robi punkty w niebie”, to miejsca tu nie zagrzeje. Ja jestem tu, bo czuję się potrzebna, mam kogo lubić i sama jestem lubiana. Chcę tu być i na emeryturze na pewno będę tu codziennie.
Bezdomni, jeśli da się im szansę, także angażują się w działania na rzecz innych. W październiku dołączają do akcji Bezdomni dla Bezimiennych i sprzątają groby tych spośród nich, którzy już odeszli. – Pytają wtedy: „Czy do mnie też będziecie przychodzić?” – mówi Katarzyna Tsiantos. – Widzą, że interesujemy się nimi także po śmierci, co wzmacnia ich zaufanie. W sierpniu chodzą na pielgrzymki na Jasną Górę, opiekując się osobami na wózkach, dzięki czemu czują się potrzebni.
W dwudziestoleciu międzywojennym bł. Anicet zapraszał na swoje imieniny wszystkich warszawian. Tak poznawali bezdomnych i wspierali ich jałmużną. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Fundacja Kapucyńska szuka ludzi o wielkich sercach, którzy wspierają ją wpłatami na Patronite, zbiórkami ślubnymi, w szkołach i firmach. – Niektórzy wpłacają symboliczną kwotę, inni znaczne sumy co miesiąc – mówi Katarzyna Tsiantos.
Pan Jacek wierzy zwłaszcza w jednego darczyńcę, który nigdy go nie zawiódł. – Czasem proszę: „Boże, pobłogosław parę złotych”, i nagle znajduje się tyle, ile trzeba – mówi. – Ale pieniądze nie są ważne, ważna jest relacja z Jezusem. To On sprawia, że przez 59 lat życia nigdy nie chorowałem. Codziennie rano dziękuję Mu za potężne dzieła, których dokonuje w moim życiu. Jednym z nich jest Dom bł. Aniceta. Ojcowie kapucyni robią dobrą robotę dlatego, że sam Pan Bóg ich prowadzi.
– To nasz dom, gdzie zawsze można wpaść i znaleźć pocieszenie – podsumowuje pani Kasia.