Mówi się o „kryzysie siódmego roku” w małżeństwie i o przebaczaniu nie siedem, ale 77 razy. Co na ten temat mówi małżeństwo z 77-letnim stażem?

Nie wiadomo, kiedy i jak dokładnie się poznali, bo od urodzenia mieszkali w tej samej wsi, 11 domów od siebie. Marian przyszedł na świat w 1926 r., Marianna – dwa lata później. W podstawówce był w jednej klasie z jej siostrą, ale na żonę wybrał właśnie ją, Mariannę. – Marian i Marianna, inaczej być nie mogło! – mówi 99-letni Marian Bareński.
W czasie okupacji Marian opuścił rodzinny Miastków Stary, leżący między Garwolinem a Żelechowem, by uczyć się fachu krawieckiego w mieście. Nie było go od 1942 do 1944 r., a gdy wrócił, Marianna nie była już tą samą dziewczyneczką, co kiedyś. – Młodzież miała wtedy w zwyczaju urządzać co jakiś czas zabawy – wspomina pan Marian. – Zajmowaliśmy największą salę remizy strażackiej, wszystkie sprzęty odsuwaliśmy w kąt i robiliśmy miejsce do tańców. Przygrywało do nich trzech czy czterech muzykantów. Bawiliśmy się od godz. 17 do 22, a potem grzecznie wracaliśmy do domów. Na jednej z takich zabaw między mną a Marianną nagle coś zaiskrzyło.
WE W TĘ
Zaczęli się coraz częściej spotykać, nie tylko w drodze do i z kościoła w niedzielę; dobrze im się rozmawiało, lubili ze sobą przebywać. Nie pamiętają, jak się zaręczyli, ale pamiętają, że gdy zgłosili się do proboszcza, ks. Ciszewskiego, by dać na zapowiedzi, ten długo egzaminował Mariana. – Marianna nie była jeszcze pełnoletnia, więc wypytywał mnie o motywy żeniaczki i sugerował wstrzymać się z nią jeszcze – wspomina pan Marian. – Jednak mama Marianny, która miała z nim dobry kontakt, przekonała go, że mamy akceptację rodziców. Wcześniej poważnie rozmówił się ze mną przyszły teść, który powiedział: „Chodzicie już tak trzy lata, czas najwyższy się zdecydować: albo w tę, albo we w tę”.
Zdecydowali, że dalej przez życie pójdą razem. – Aby się pobrać, nie wystarczy się zakochać – mówi pan Marian. – Trzeba najpierw tę drugą osobę poznać, potem odpowiedzieć sobie na pytanie, czy spełniam jej oczekiwania, a wreszcie – czy ona spełnia moje.
Do kościoła w Miastkowie Starym 4 lutego 1947 r. wiózł ich w dwa konie wujek Marianny, a śniegu było po kolana. Po nabożeństwie w domu organisty odbyło się przyjęcie z tańcami i śpiewami, bo uczestniczyli w nim chórzyści parafialnego chóru, w którym Marianna się udzielała.
GDZIEKOLWIEK DOM
Początki wspólnego życia nie były łatwe. Przez pierwsze osiem miesięcy mieszkali z rodzicami Marianny, ale Marian szybko zakasał rękawy i pracował co sił, by się usamodzielnić. Szył po 16 godzin dziennie; to był dobry czas dla rzemieślników, ich fach był wtedy w cenie. Znany był ze swojej rzetelności i niewygórowanych cen. Po tym, jak przeprowadzili się do własnego pokoju w mieszkaniu stryja, by być bardziej „na swoim”, Marian rzucił się w wir budowania domu. Wzniósł go własnymi rękami, z pomocą ojca i teścia. W 1948 r. przyszła w nim na świat Irena – pierwsze z trojga dzieci państwa Bareńskich, pięć lat później syn Andrzej, a rok po nim – syn Zbyszek.
Wtedy mieszkający w Warszawie stryj namówił ich na przeprowadzkę do stolicy. Znów zakasali rękawy i budynek byłej drukarni w Marysinie Wawerskim zaadaptowali na dwa pokoje z kuchnią, łazienką i piwniczką. Później wybudowali jeszcze dwa domy, oba w Wawrze. – To były szczęśliwe lata – przyznaje pani Marianna. Ludzie lgnęli do ich domu, gdziekolwiek stał, bo było w nim po prostu dobrze.
Pracując dla Sztabu Generalnego, Marian obszywał wojsko. Pracy było mnóstwo, także po godzinach. – Mama kazała mi się żenić z krawcową, ale ja chciałem Mariannę – wspomina. Marianna tymczasem u boku męża w wolnych chwilach przyuczała się do zawodu i z czasem umiała uszyć kamizelkę do munduru, a potem to i spodnie generalskie.
ŻYCIE ZA KRÓTKIE
Przez 30 lat pracy zawodowej szyli razem. A w życiu rodzinnym, jak w krawiectwie – czasem szło gładko, a czasem trzeba było pruć i łatać. – Kiedy pojawiały się trudności, zdarzało się, że nie rozmawialiśmy przez trzy dni – przyznaje pan Marian. – Ale potem przychodziło opamiętanie, że życie na to za krótkie. Zamiast się kłócić, trzeba rozmawiać i szukać wspólnego rozwiązania, bo i życie mamy wspólne.
Małżeństwo udane, spełnione i szczęśliwe nie oznacza bynajmniej małżeństwa bezproblemowego. Kryzysy są jego nieuniknioną częścią, ale to od tego, czy i jak małżonkowie się z nimi uporają, zależy trwałość i kondycja ich związku. Psychologia mówi o „syndromie siódmego roku”, który pojawia się często po takim wspólnie spędzonym czasie. Miejsce romantycznej ekscytacji zaczyna zajmować codzienna rutyna, a małżonkowie zaczynają się zastanawiać, czy rzeczywiście do siebie pasują i chcą być razem.
Dziś także w kwestii związków dominuje postawa konsumencka: co się popsuło, należy wymienić na nowe. Mimo kłopotów państwo Bareńscy nigdy nie brali pod uwagę rozstania. – Obowiązuje nas przysięga małżeńska – mówi pan Marian. – Kiedy ścieżka małżeńskiego życia zaczyna się krzywić, najłatwiej ją wyprostować, przypominając sobie słowa tej przysięgi. Jeśli przed Panem Bogiem przyrzekałem Mariannie miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że jej nie opuszczę aż do śmierci, to jednocześnie zaprosiłem Go do wszystkich naszych spraw. A jeśli tak, to ufamy, że będzie dla nas wsparciem i w lepszym, i w gorszym czasie. Nigdy nas nie zawiódł.
Małżonkowie czują, że Opatrzność nad nimi czuwa, a poranny pacierz i wieczorna modlitwa pomagają im o tym pamiętać. Nawet w najgorętszym okresie, gdy pracy było aż nadto, zawsze pilnowali, by niedziela pozostawała dniem wolnym od zajęć zawodowych. – To dzień święty, należy oddać go Panu Bogu, samemu odpocząć, a owocom Eucharystii pozwolić w nas działać – mówią państwo Bareńscy, których relacja jest przykładem na to, że sakramentowi małżeństwa najbliżej jest do sakramentu Eucharystii. Ich wspólnym mianownikiem jest bowiem miłość, która jest darem z siebie; taka, która przebacza i jednoczy. Jeszcze rok temu bywali w kościele św. Wacława na Gocławku w Warszawie pięć razy w tygodniu; dochodzili tam o własnych siłach. Teraz na niedzielną Mszę św. podwozi ich syn lub wnuk.
BEZ FAJERWERKÓW
Pewna kobieta zwykła mawiać: „Rozwieść się z mężem nie chciałam nigdy, ale zabić go – wiele razy”. Chodzi o to, by tę ostatnią chęć przekuć w wyrozumiałość i wciąż przebaczać. „Ile razy? Czy aż siedem?” – pytał Piotr Jezusa i usłyszał, że nie siedem, ale 77. Tyle też lat są ze sobą państwo Marian i Marianna.
W ich historii nie ma fajerwerków. Nie ma eksplozji miłości, nie ma opowieści, które podbiłyby Instagrama; ba! nie ma nawet ślubnych fotografii, bo kto by wtedy o tym myślał. Nie ma spektakularnych upadków i równie cudownych nawróceń. Jest za to zwyczajne życie, które wyznaczały praca i troska o dom oraz codzienna dbałość o relację: najpierw tę małżeńską, by jej owocami móc potem karmić dzieci.
Za tę mozolną, mrówczą pracę na co dzień nie odbiera się premii, nagród i medali, a jej efekty nie są natychmiastowe. Co więcej, dopóki ta praca trwa, trudno ją docenić. Jej wartość dostrzegamy najczęściej po efektach jej zaniedbań, czyli gdy związek się rozpada. A wtedy także samo się nie zrobi. Trzeba zakasać rękawy i pruć, łatać, i naprawiać.