Zwycięstwo nad bolszewikami to był wielki triumf Polski po latach zaborów, element budujący naszą niepodległość. - mówi prof. Janusz Odziemkowski z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie w rozmowie z Piotrem Kościńskim
Po tylu niepowodzeniach, przegranych powstaniach, jak to się stało, że udało nam się wygrać wojnę z bolszewikami?
Bolszewicka Rosja miała ogromne problemy wewnętrzne, była wyczerpana I wojną światową, wyniszczona przez rewolucję, no i rzecz jasna nie otrzymywała żadnego wsparcia z Zachodu. Oczywiście, Rosja przez wieki była i nadal jest potęgą, ale zarazem jest to kraj ogromny, chyba największe państwo świata, a zarządzanie nim i utrzymywanie go jest niesłychanie kosztowne. Pamiętajmy, że Rosja mimo swych bogactw zawsze była biedna, a dochód na jednego mieszkańca pozostawał niski.
W XIX w. była potęgą wojskową, ale zawsze dość ograniczoną, bo armia nie miała wystarczającego wyposażenia, a żołnierze nie byli odpowiednio wyszkoleni. Przeciwko Polsce Rosja mogła wystawić tylko część swojej armii. W powstaniu listopadowym wysłała najpierw armię feldmarszałka Iwana Dybicza, a gdy ta została zdziesiątkowana – armię feldmarszałka Iwana Paskiewicza. Stojąc pod Warszawą, Paskiewicz pisał do cara Mikołaja I, że następnego dnia idzie do szturmu i nie wie, jaki los czeka jego oraz rosyjskich żołnierzy. Gdyby przegrał, car nie miałby już kogo wysłać do Polski. W 1920 r. kłopoty Rosji były o wiele większe, bo Polska otrzymywała z Zachodu pomoc w postaci broni i amunicji, a zapał pamiętającego zabory polskiego społeczeństwa był wielki.
I wreszcie inaczej niż w XIX w. mieliśmy dowództwo, które chciało zwyciężyć, a nie jak generał Jan Skrzynecki w 1831 r. odepchnąć wroga od Warszawy. Polacy pragnęli walczyć – do wojska szli młodzi ludzie oderwani od pługa, od kielni, od szkolnej ławki. Każdy, kto czuł się Polakiem, szedł walczyć. Bitwa Warszawska była pogromem Armii Czerwonej, a ostatnia wielka bitwa tej wojny Polski z sowiecką Rosją, bitwa nad Niemnem, przyniosła kolejną wielką klęskę wojskom Michaiła Tuchaczewskiego. Wysłany na front Lew Trocki pisał do Lenina, że „armia rozłazi się po szwach”. W efekcie bolszewicy zgodzili się na rokowania pokojowe i mniej więcej spełnili oczekiwania Polaków.
Był to wielki triumf Polski po latach zaborów, element budujący naszą niepodległość, budujący zaufanie do państwa, stwarzający wielką nadzieję na przyszłość.
Wciąż trwają spory o to, kto właściwie był autorem tego zwycięstwa: późniejszy marszałek Józef Piłsudski czy generał Tadeusz Rozwadowski? Bo o rzekomo rozstrzygającej roli francuskiego generała Maxime’a Weyganda mało kto teraz mówi…
Tak naprawdę są to spory natury politycznej, efekt walk dwóch obozów – endecji i zwolenników Piłsudskiego. Patrząc od strony czysto fachowej, nie ma wątpliwości, kto był autorem zwycięstwa. Czy ktokolwiek zna nazwiska najlepszych szefów sztabu Napoleona, Wellingtona czy Focha? Nikt poza historykami; zwycięstwa i przegrane zawsze wiążą się z nazwiskami naczelnych wodzów. W wojsku istnieje jednoosobowe dowództwo. Naczelny wódz odpowiada za podjęte decyzje. Szef sztabu – a generał Rozwadowski był dobrym szefem sztabu – podpowiadał i doradzał, ale realizował decyzje swego zwierzchnika. Decyzje w Bitwie Warszawskiej podjął Piłsudski, choć oczywiście Rozwadowski był autorem różnych pomysłów. Doceniając zacność i patriotyzm szefa polskiego sztabu, twierdzę, że zwycięzcą był właśnie naczelny wódz, bo to on ryzykował – zresztą, krytykowany przez Weyganda – i to on spowodował, że polska armia była zdolna do tak wielkiego wysiłku. Nad Wieprzem wizytował oddziały zebrane do ofensywy i nawet przeciwni mu wojskowi z Wielkopolski pisali, że „był ogromny wpływ Naczelnego Wodza na żołnierza”…
Wygrana w 1920 r. była bardzo celebrowana w II Rzeczypospolitej, stała się wręcz jej „mitem założycielskim”. Dlaczego zwycięzcy w wojnie z bolszewikami przegrali zaledwie dziewiętnaście lat później?
A proszę mi wskazać armię zdolną w pierwszym okresie II wojny światowej oprzeć się Wehrmachtowi. I nie chodziło o ilość sprzętu. Sowieci mieli w 1941 r. 10 tys. czołgów, a Niemcy 2,5 tys. i bili ich jak chcieli.
Chodzi tu o strategię i o taktykę. Polska miała siódmą armię świata, w Europie – piątą. Ale pomiędzy pierwszą i piątą była przepaść nie tylko pod względem liczby czołgów i samolotów, ale przede wszystkim taktyki niemieckiego blitzkriegu, zabójczej zresztą i dla Francji, i dla ZSRR. Francuzi myśleli kategoriami I wojny światowej i dlatego zbudowali linię Maginota, a to był anachronizm. My szykowaliśmy się do wojny ruchowej, bo nie było nas stać na statyczną linię frontu z potężnymi umocnieniami. Ale polskim środkiem wojny ruchowej były nogi piechura i konia, podczas gdy niemieckim – dywizje pancerne, z którymi piechurzy i konie wygrać nie mogli.
Owszem, popełniliśmy wiele błędów. W 1938 r. zaprzestano produkcji nowego uzbrojenia, przewidując wybuch wojny dopiero w 1944–1945 r. Uważano, że nie ma sensu budować nawet nowoczesnych w 1938 r. czołgów i samolotów, które w 1944 r. będą już przestarzałe. Nowy sprzęt zamierzano produkować od 1940–1941 r., aby armia otrzymała go w wystarczającej ilości do 1944 r. Hitler planował wojnę właśnie na 1944 r., jego decyzja o agresji w 1939 r. była zaskoczeniem dla wielu niemieckich dowódców. Ale Führer bał się, że nie zdąży, że umrze młodo…
Po 1989 r. święto Wojska Polskiego zostało przeniesione z 12 października – rocznicy bitwy pod Lenino – na 15 sierpnia, czyli rocznicę Bitwy Warszawskiej. Ale nie potrafiliśmy upamiętnić tamtego zwycięstwa. W Ossowie wciąż nie ma muzeum, nie ma zapowiadanych pomników. Dlaczego?
Pamiętam, jak na początku lat 90. postanowiono przenieść święto Wojska Polskiego. Padały rozmaite propozycje, w tym właśnie 15 sierpnia. Wielu wojskowych jednak protestowało, podobnie jak niektórzy politycy lewicy, dowodzący, że ten dzień będzie zawsze dzielić społeczeństwo, bo to symbol obrony Polski kapitalistycznej. Wojskowi zaś mówili, że ta data będzie obraźliwa dla ZSRR…
Ostatecznie jednak przyjęto datę 15 sierpnia, rocznicę Bitwy Warszawskiej. A do tej pory nie mamy porządnego opracowania historycznego tej bitwy. Owszem, jest obszerna publikacja prof. Lecha Wyszczelskiego, ale stanowi ona głównie kompilację wcześniejszych cząstkowych opracowań. Swoje obszerne opracowania stworzyli natomiast historycy sowieccy i to z nich korzysta Zachód.
Pomnik – cóż, były różne pomysły i skończyło się na niczym. Nie powstało nic w rodzaju paryskiego Łuku Triumfalnego i raczej już nie powstanie. W Ossowie budynek przyszłego muzeum stoi, ale konkurs na wystawę nie został rozstrzygnięty. Czy za kilka lat ktoś nie uzna, że ten budynek można wykorzystać do zupełnie innych celów? Niestety; u nas jest niewiele myślenia państwowego, bo politycy kierują się raczej bieżącymi potrzebami swoich partii niż potrzebami Polski.
W okresie międzywojennym Wojsko Polskie cieszyło się ogromnym szacunkiem i sympatią. Ale i za PRL było poważane. Dlaczego od dobrych kilkunastu lat na ulicach miast, choćby Warszawy, trudno spotkać wojskowego w mundurze?
To nie jest nasz polski wynalazek, przyszedł z Zachodu – żołnierz po służbie wkłada cywilne ubranie. Ale nie sądzę, by przez to wojsko zniknęło z naszego pola widzenia. Gdy ogłoszono formowanie wojsk terytorialnych, do szeregów na ochotnika zgłosiło się wielu młodych ludzi. Przez ostatnie osiemdziesiąt blisko lat nie toczyliśmy żadnej wojny, więc wojsko nie odgrywa takiej roli, jak w II Rzeczypospolitej. Wówczas społeczeństwo żyło w przekonaniu, że wojna jest nieunikniona, a zagrożeni jesteśmy z zachodu i ze wschodu. Przed 1939 r. armia była powszechnie uznawana za „tarczę” naszego państwa.
Właśnie, do niedawna panowało przekonanie, że teraz nastąpi era pokoju, przynajmniej w Europie… Czy Pana zdaniem obecnie już rozumiemy, dlaczego w XXI w. potrzebne nam jest wojsko?
Dla mnie nie ulega wątpliwości, że zagrożenie istnieje, jeśli choć jeden z naszych sąsiadów przejawia tendencje ekspansjonistyczne. W ciągu ostatnich pięciuset lat Rosja zawsze prowadziła politykę agresywną wobec Polski. Najpierw było to „zbieranie ziem ruskich”, potem „zbieranie Słowian” wokół cara, wreszcie – wokół ZSRR. Maniera uznawania Polski za kraj należący do Rosji pozostała do dzisiaj. Gdy rozmawiamy z jakimś Rosjaninem prywatnie, łatwo możemy uznać, że to „dusza człowiek”. Ale prędzej czy później usłyszymy od niego: „Kiedyś do nas wrócicie”…
Owszem, trzeba prowadzić politykę porozumienia z Rosją, ale nie politykę podległości, zgody na dyktat polityczny i gospodarczy Moskwy. Bo wtedy stracimy to, do czego doszliśmy w ciągu ostatnich 35 lat ciężką pracą i wyrzeczeniami i nawet nasza demokracja, którą uważamy za ułomną, stanie się nieosiągalnym marzeniem.
Sądzę, że większość polskiego społeczeństwa dobrze to rozumie, zwłaszcza teraz, widząc, co Putin robi na Ukrainie. Oczywiście, jest zapewne grupa takich, którzy chętnie by szli na porozumienie z Rosją „taką, jaka ona jest”. Demokracja pozwala na wyrażanie rozmaitych poglądów, również tych nierozsądnych. Większość na szczęście myśli inaczej i rozumie, że silne Wojsko Polskie jest dla nas po prostu konieczne.