14 maja
środa
Bonifacego, Dobieslawa, Macieja
Dziś Jutro Pojutrze
     
°/° °/° °/°

Syn, który zrodził matkę

Ocena: 0
163

Patrzyłam na trumnę i myślałam: „Synu, a ja cię chciałam sprzątnąć. Co powiesz?”. „Musisz się przyznać” – usłyszałam. Patrzył na mnie ze zdjęcia i z tym swoim życzliwym uśmiechem spytał: „Odważysz się?”.

fot. Monika Odrobińska

Stanęłam przed trumną w kościele, który on sam, ks. Ignacy Zygmunt Dziewiątkowski, wybudował. Kościół był pełen ludzi, z których uczynił wspólnotę i którzy modlili się za niego, gdy po udarze leżał osiem tygodni w szpitalu.

„Mój Ignaś był skazany na zagładę” – wyznałam. „Przeze mnie. Tak los się potoczył, że Pan Bóg go ochronił”. Rozejrzałam się po zebranych i dodałam: „Teraz siedzę i liczę, ilu ja mam tu synów, ile córek, a on był tylko jeden! Chwała Panu, dzięki za wszystko!”.

 


CO ROBIĆ Z TYMI DZIEĆMI?

Kiedy 14 lutego 1962 r. położna mi go przyniosła, jęknęłam: „O, Boże! Jakie chude dziecko!”. Miałam 21 lat i jeszcze „zielony” rozum. To, co chciałam zrobić dziewięć miesięcy wcześniej, także o tym świadczyło.

Moje życie nie było łatwe. Mieszkaliśmy koło Grodna; miałam 4,5 roku, gdy w 1944 r. Sowieci aresztowali ojca i zabrali do Workuty. Wcześniej zesłani na Syberię zostali obaj dziadkowie, potem wujek, który już nie wrócił. Babcia, skazana na 10 lat więzienia, obciążona została „podatkiem” za „kułacki” majątek. Pozbawiono ją go w całości. Pamiętam ciężarówkę, na którą Sowieci pakowali konie, krowy, świnie. Stodołę sczyścili do ostatniego źdźbła, a do naszego domu sprowadzili kołchoźników. Moi rodzice z trójką dzieci, dziadkowie, ciotka, w sumie osiem osób, wszyscy zamieszkaliśmy w świronku – niewielkim spichlerzu, wynajętym od znajomego, a oddalonym od domu dziadków o 5 km.

Po wojnie Polacy masowo wyjeżdżali do Polski, także tata pojechał rozejrzeć się za lokum dla nas. Ledwo po trzech tygodniach wrócił, został aresztowany. Wydał go ktoś z sąsiadów. Dostał wyrok 25 lat obozu. Po 10 latach wypuścili go na fali amnestii, ale zakazali wracać do rodziny. Spotkaliśmy się dopiero latem 1956 r., po odwilży. To już nie był ten sam człowiek.

Nas wcześniej do Polski sprowadził towarzysz Gomułka. Osiedliśmy w Sokółce, gdzie mieszkała część rodziny ojca. Tu dorastałam i tu poznałam męża. Spieszyło mi się, żeby wyjść z domu rodzinnego i już w 1958 r. pobraliśmy się z Janem. Niestety, nie sprawdził się ani jako mąż, ani jako tata.

Niedługo po ślubie zaszłam w ciążę, poroniłam. Kiedy okazało się, że znów oczekuję dziecka, przenieśliśmy się z domu teściów do domu po moim dziadku, gdzie wreszcie czułam się bardziej u siebie. Później wybudowaliśmy własny dom, ale życie dalekie było od ideału. Nasza córka Zosia miała 10 miesięcy, gdy na zapalenie opon mózgowych zmarła moja siostra. Bardzo to przeżyłam, w dodatku okazało się, że nasza rodzina znów się powiększy. Byłam przerażona.

Po narodzinach pierwszego dziecka bardzo bałam się zajść w kolejną ciążę. Kiedy lekarka ją zdiagnozowała, zapytała: „Co pani będzie robić z tymi dziećmi?”, i wypisała skierowanie na aborcję. Wróciłam do domu, załatwiłam opiekę dla Zosi i zaczęłam pakować się do szpitala. Na to wszedł mój mąż i gdy dowiedział się o moich zamiarach, chwycił mnie za poły płaszcza i zatrzymał siłą.

 


NA RATUNEK OJCIEC PIO

Ignaś był żywym chłopcem, ciągle biegał. Kiedy miał 2,5 roku, przewrócił się na świeżo wypastowanej podłodze i złamał nogę. Więcej nie pastowałam. Był też bystry, mimo to w szóstej klasie nauczycielki zasugerowały wizytę u psychologa. Siedział w gabinecie godzinę, półtorej, a ja denerwowałam się, co się dzieje za zamkniętymi drzwiami. Kiedy się otworzyły, pani psycholog oświadczyła: „Takich dzieci potrzeba nam na studia!”. Był nad wiek rozwinięty, tyle że robił błędy ortograficzne. Dziś zdiagnozowano by dysleksję. Postanowiłam, że już nigdy nie pozwolę nikomu go zdyskredytować.

Zawsze był religijny, do kościoła nie trzeba było go zmuszać. Siostry – bo Ignaś miał jeszcze dwa lata młodszą siostrę Lucynę i 10 lat młodszego brata Janka – wołały na niego: „święty Ignaś”, „Ignacy ksiądz”. Ministrantem został, gdy tylko osiągnął odpowiedni wiek. Był nim jeszcze w szkole średniej, gdy wielu chłopców rezygnuje ze służby przy ołtarzu. Na pielgrzymkę na Jasną Górę nie poszedł tylko raz – w 1981 r., bo wtedy poszłam ja, a on pilnował dobytku; był już w seminarium. Jakież było moje wzruszenie, gdy przemoczone po całym dniu wędrówki, po nocy wylewania wody z namiotu, dotarłyśmy z sąsiadką na miejsce i zastałyśmy nasz namiot rozłożony i suchy. To Ignaś przyjechał i go dla nas przygotował, razem ze swoim seminaryjnym kolegą.

Był w siódmej klasie, gdy parafię odwiedzili misjonarze. Z kolegą zdecydowali o pójściu do seminarium. Myśleliśmy, że to dziecięcy poryw serca, ale skonsultowałam się z proboszczem. „Najpierw skończ szkołę średnią, żebyś miał wykształcenie” – zwrócił się bezpośrednio do Ignasia. Więc skończył. Po maturze oznajmił: „Jadę do Warszawy”. „Do jakiej szkoły?” – zapytałam. „Do seminarium”. Wtedy przypomniałam sobie, że mama mojego ojca, Zygmunta, długo modliła się, by jej jedyny syn został księdzem. I oto Pan Bóg wysłuchał tej prośby dwa pokolenia później. Przecież gdyby wysłuchał wtedy, nie byłoby na świecie ani mnie, ani Ignasia, który swoje drugie imię dostał na cześć dziadka. Widać to na niego czekał.

Traktowałam sprawę poważnie. „Zastanowiłeś się nad tym?” – upewniałam się. „Tak”. „Jak zaczniesz, to skończysz?”. „Skończę”. I skończył. Był potem wspaniałym kapłanem. Mimo braku wzorca miał wszelkie cechy ojcostwa: był troskliwy, uważnie słuchał, rozmawiając z dziećmi, siadał między nimi.

Na prymicje zaproszonych było 300 gości, a tu brakowało pieniędzy na przyjęcie. Któregoś dnia wróciłam z pracy wyjątkowo zmęczona i rozżalona, położyłam się i wzięłam do ręki „Cuda o. Pio”. Często sięgałam po tę książkę, działała na mnie jak tabletka uspokajająca. Tym razem jednak nie byłam spokojna: „Boże, w co ja wdepnęłam?! Ojcze Pio, ratuj!”.

Leżałam z książką na piersi. Mój oddech się uspokajał, serce przestało walić. Zasnęłam. Nigdy nie spałam lepiej. Rano byłam przerażona: przespałam całą noc w ubraniu, niemal zaspałam do pracy. Zdjęłam z piersi książkę, spojrzałam na o. Pio i usłyszałam: „O nic się nie martw, jesteś przecież dzieckiem Bożym”.

Do dnia prymicji udało mi się zarobić 300 dolarów. Po święceniach Ignaś służył w parafiach w Nowym Mieście, Błoniu, u św. Tomasza Apostoła na Imielinie i u bł. Władysława z Gielniowa na Natolinie, wreszcie powierzono mu misję stworzenia własnej parafii. Kiedy zadzwonił z tą informacją, zapytałam, pod czyim będzie wezwaniem. „Ojca Pio!” – usłyszałam, i wcale się nie zdziwiłam.

 


DZIECKO CZUJE WSZYSTKO

Najstarsza córka powiedziała, że pójdzie do liceum, jeśli ja zdam maturę. Zdałam, po nauce w liceum dla pracujących. Nie dawało mi spokoju, że jestem matką księdza, a nic na temat duchowości nie wiem. Trafiła mi w ręce ulotka Instytutu Wyższej Kultury Religijnej KUL. Oprócz matury nie miałam nic, co by mnie do takich studiów uprawniało. „Chcę wiedzieć, dlaczego i po co na tym świecie żyję” – powiedziałam podczas rekrutacji. Przyjęli mnie. Zwolniłam się z pracy w sklepie, żyłam z zasiłku, pracowałam w gospodarstwie, pilnowałam wnuków i studiowałam – najpierw trzy lata studium w Suwałkach, potem kolejne trzy lata studiów katechetycznych w Olsztynie i Białymstoku. Dyplom zrobiłam w wieku 60 lat; uczyłam potem katechezy w rodzinnych stronach i u najmłodszego syna w USA.

Na moich ponownych narodzinach zaważyło jeszcze jedno wydarzenie. Podczas terapii grupowej wyznałam, że mój dziadek, ojciec mamy, został aresztowany w 1940 r., gdy ona była ze mną w ciąży. To był dla niej potworny wstrząs. Nigdy ze mną o tym nie rozmawiała, dowiedziałam się „przy okazji”. Kiedy to powiedziałam na forum, zaczęły mną wstrząsać spazmy, nie mogłam się opanować. Po kilku minutach wydałam z siebie trzy głębokie westchnienia i poczułam, że „urodziłam” ten lęk, który towarzyszył mi od zawsze; który ze mną rósł i potężniał z roku na rok. Poczułam się wolna.

Dziecko czuje wszystko, także to nienarodzone. W spontanicznej mowie na pogrzebie Ignasia zaapelowałam do kobiet, które jak ja kiedyś stają wobec dylematu: „Nie zabijajcie dzieci. One są naszym szczęściem, naszym życiem”. Od 25 lat angażuję się w duchową adopcję dziecka poczętego i każdego 25 grudnia jestem szczęśliwa, że przyszło na świat „moje” kolejne dziecko.

PODZIEL SIĘ:
OCEŃ:

Absolwentka polonistyki i dziennikarstwa na UW, dziennikarka, autorka książek o tematyce rodzinnej i historycznej


monika.odrobinska@idziemy.com.pl

- Reklama -

DUCHOWY NIEZBĘDNIK - 14 maja

Środa, IV Tydzień wielkanocny
święto św. Macieja, apostoła
+ Czytania liturgiczne (rok C, I):  J 15, 9-17
+ Komentarz do czytań (Bractwo Słowa Bożego)
49. dzień nowenny za Ojczyznę
Nowenna do św. Andrzeja Boboli 7-15 V
Nowenna do św. Rity 13-21 V

ZAPOWIADAMY, ZAPRASZAMY

Co? Gdzie? Kiedy?
chcesz dodać swoje wydarzenie - napisz
Blisko nas
chcesz dodać swoją informację - napisz



Blog - Ksiądz z Warszawskiego Blokowiska

Reklama

Miejsce na Twoją reklamę
W tym miejscu może wyświetlać się reklama Twoich usług i produktów. Zapraszamy do kontaktu.



Newsletter