Wyniki niedzielnego głosowania pokazują obraz dość złożony, ciekawy w wielu wymiarach, ale także niosą ze sobą jednoznaczne przesłanie: to Andrzej Duda jest dziś bliżej prezydentury niż Rafał Trzaskowski. Nie jest to przewaga, która by zwalniała sztab prezydenta z wysiłku, z walki o każdy głos, ale jednak taka, która daje minimum spokoju, i pozwala realizować strategię bez ryzykownych, dramatycznych zwrotów, które zazwyczaj kończą się źle. Co ważne: taki wynik dodaje też skrzydeł, sił, wzmacnia wolę walki.
Wynik Andrzeja Dudy – 43,67 proc. głosów (8 mln 412 tys.) jest lepszy, niż spodziewało się wielu analityków. Byli tacy, którzy obawiali się nawet trójki z przodu. Jest solidny, naprawdę dobry wynik, wywalczony w trudnych warunkach – bo walka o reelekcję zawsze jest trudna. By wygrać 12 lipca prezydent musi pozyskać od półtora do dwóch milionów nowych głosów; w przypadku Rafała Trzaskowskiego – 30,34 proc (5 mln 845 tys.) – potrzeba około 4 milionów nowych głosów. Nawet uwzględniając, że Szymon Hołownia – 13,85 proc. (2 mln 667 tys.) – udzieli jednoznacznego poparcia kandydatowi KO, do sukcesu wciąż daleko. To będzie dopiero remis. Zdecyduje podział tych głosów, które w pierwszej turze padły na Krzysztofa Bosaka (1 mln 300 tys.), Władysława Kosiniaka-Kamysza (457 tys.) oraz Roberta Biedronia (425 tys.). To w większości elektorat o wartościach konserwatywnych (z wyjątkiem Biedronia). I to właśnie sprawia, że Andrzej Duda jest w korzystnej sytuacji.
Zwróćmy uwagę: ogłoszony nową nadzieją opozycji Rafał Trzaskowski zdobył tyle, ile w najlepszych momentach notowała Małgorzata Kidawa-Błońska. Zdobył mniej niż 5 lat temu Bronisław Komorowski. Nie wykroczył poza żelazny elektorat swojej formacji. Nie przekonał do siebie żadnych nowych środowisk. Owszem, w drugiej turze poprze go ogromna większość wyborców całej opozycji, ale fakt, że nie złapał z tymi ludźmi kontaktu już w pierwszej turze, że woleli Szymona Hołownię, jest ważnym sygnałem. Czegoś Trzaskowskiemu jednak brakuje: jakiejś iskry, prawdziwego talentu. To już widać. Nie dziwi więc fakt, że w sztabie KO – jak słychać – minorowe nastroje. Fachowcy od polityki wiedzą, jak daleko jest do zwycięstwa. Być może dojdzie do demobilizacji części wyborców opozycji, którzy wybiorą wypoczynek i urlopy, uznając, iż szanse na wygraną są i tak niewielkie.
Andrzej Duda miał dobrą końcówkę kampanii. Nie popełnił błędu, nie dał się sprowokować. Pomogła udana wizyta w Stanach Zjednoczonych. Pomogły jasne komunikaty, zwieńczone pytaniem: czy żyje się wam lepiej niż 5 lat temu? Opłacił się także wielki wysiłek kampanijny, całe dnie spędzone w podróży po kraju, mocno wyczerpujące wiece (Trzaskowski tego tempa wyraźnie nie wytrzymuje). Być może efekty przyniosła także strategia wiążąca głównego rywala z PO, wybijająca go z roli świeżej siły, która z rządami Donalda Tuska jakoby nie miała nic wspólnego. Teraz prezydent musi przekonać do siebie przede wszystkim wyborców Krzysztofa Bosaka. I musi to zrobić z pominięciem liderów Konfederacji, którzy chyba woleliby widzieć jego porażkę. Ostatecznie czynnikiem kluczowym okaże się jednak mobilizacja własnych elektoratów. W drugiej turze walczą ze sobą tak wielkie obozy polityczne, że ruchy sztabów mają relatywnie niewielkie znaczenie. Decydują najgłębsze pokłady społecznej świadomości, sprawy, na które być może nie da się już wpłynąć w tak krótkim czasie. Decydują postawy w istocie kulturowe, prepolityczne, chwilami wręcz instynktowne. Decyduje osobowość kandydatów. Bo przecież wybierając prezydenta, wybieramy kogoś, kto będzie w naszych domach gościł niemal codziennie – za pośrednictwem mediów – przez kolejne pięć lat.
Stawka tych wyborów jest ogromna. Zwycięstwo Andrzeja Dudy da Polsce trzy lata spokoju. Utrwali zmiany, które zaszły w naszym kraju w ostatnich latach, nie da się ich już łatwo odwrócić. A przecież są to zmiany, mimo wszystkich „ale” i wszystkich błędów obozu władzy, fundamentalne, oznaczające pokonanie postkomunizmu i naiwnego liberalizmu. Porażka Andrzeja Dudy wpędzi nas, na długo, w wir ostrego konfliktu. Przyspieszy niekorzystne trendy światopoglądowe i cywilizacyjne. Zepchnie nas z kursu wzmacniania naszej suwerenności. No i stracimy dobrego prezydenta, powierzając najwyższy w państwie urząd człowiekowi, który dla politycznych korzyści jest w stanie założyć dowolne przebranie. Gdy trzeba – tęczowe, gdy trzeba – katolickie i biało-czerwone. A kim jest naprawdę, tego nie wiemy. Może on sam też nie wie?