Nad Wisłą najmniejszego wrażenia nie zrobił fakt, że ministrowie finansów Unii Europejskiej wyrazili zgodę na utworzenie osobnego funduszu wyłącznie dla strefy euro. Czyżby nikt się nie doczytał?
Negocjacje dotyczące wieloletnich ram finansowych, jak brzmi oficjalna nazwa budżetu UE na kolejne siedem lat (2021-2027), nabierają rumieńców i w Polsce wielu ostrzy sobie zęby na smakowite tłuste kąski. Tymczasem ponad miesiąc temu ministrowie finansów Unii wyrazili zgodę na utworzenie osobnego funduszu wyłącznie dla strefy euro! Na razie mówi się o drobnej sumce, tylko 17 mld euro w całej perspektywie tych siedmiu lat. Ale zwolennicy nowego rozwiązania robią sobie nadzieje, że jest to pierwszy krok i że w ostatecznym rachunku będzie więcej.
PRZYJACIELE SPÓJNOŚCI
Pierwotny plan przedłożony przez prezydenta Francji Emmanuela Macrona zakładał wprowadzenie odrębnego budżetu dla strefy euro wynoszącego równowartość kilku procent PKB strefy euro finansowanego ze specjalnego podatku nałożonego w państwach członkowskich Eurolandu. Ale bogate państwa strefy euro, główni beneficjenci wspólnej waluty, nie mają najmniejszej ochoty dzielić się uzyskanymi korzyściami. W końcu stanęło więc na tym, że odrębny fundusz dla Eurolandu zostanie wykrojony z ogólnego budżetu UE. Wypada dodać, że te same państwa są zwolennikami minimalnego budżetu dla całej Unii, budżetu wynoszącego zaledwie 1 proc. unijnego PKB. Ideę tę promują Niemcy, mimo że jeszcze niedawno właśnie z Berlina płynęły apele o zwiększenie tej puli.
Z punktu widzenia utrzymania przy życiu euro jest to znakomita wiadomość. Natomiast dla Polski i innych krajów korzystających z funduszów spójnościowych jest to wiadomość hiobowa. Naszym skromnym zdaniem na długą metę zdecydowana większość środków będzie przeznaczana właśnie do tego nowego instrumentu budżetowego na rzecz konwergencji i konkurencyjności (IBKK) – tak brzmi oficjalna nazwa tego nowego funduszu.
Taki rozwój sytuacji będzie łatwo uzasadnić tym, że wszystkie państwa przyjęte do UE w roku 2004 i później zobowiązały się do przyjęcia euro. Owszem, żadnego konkretnego terminu nie ustanowiono, ale to nie znaczy, że takie bodźce jak właśnie uzależnienie dostępności funduszów spójnościowych od uczestnictwa w najważniejszym przedsięwzięciu Unii nie mogą być zastosowane. Zatem jeśli nie kryterium praworządności, to właśnie przynależność do strefy euro będą w przyszłości użyte do obcinania pieniędzy dla niesfornych.
O tym, dokąd pójdą wielkie pieniądze, świadczy postawa rządu Włoch. Do niedawna kraj ten był jednym z najbardziej widocznych członków grupy Przyjaciół Spójności, stowarzyszenia 17 krajów, w tym Polski, które gorąco orędują na rzecz hojnego wspierania rozwoju słabiej rozwiniętych regionów. Według planów przedłożonych przez odchodzącą Komisję Europejską, fundusze na ten cel miałyby być poważnie obcięte i np. Polska mogłaby dostać o jedną czwartą mniej niż w bieżącej perspektywie. Włosi nie wzięli udziału w ostatnim spotkaniu Przyjaciół Spójności w Pradze, bo powołanie do życia IBKK, jak można sądzić, zmieniło ich priorytety.
RZĄDZĄ SILNIEJSI
Od początku należało spodziewać się „ewolucji” funkcjonowania UE. I tak jak sposób przyznawania głosów w Unii korzystny dla mniejszych państw został „zreformowany” niedługo po tym, gdy kraje Europy Środkowo-Wschodniej zostały do niej przyjęte, tak samo niebawem zostanie „zreformowany” sposób rozdziału unijnych funduszów. Unia nie jest instytucją dobroczynną, w niej obowiązują twarde prawa: rządzą silniejsi – i skoro rodzime elity nie były w stanie dostrzec tej groźby, to płacić za to będzie całe społeczeństwo. Miecz Damoklesa w postaci konieczności przyjęcia euro wisi nad nami. Co więcej, zdecydowana większość rodzimych elit gorąco oręduje za pozbyciem się złotego, nie bacząc na to, że tym sposobem pozbawilibyśmy się możliwości prowadzenia niezależnej polityki pieniężnej. A jest to w praktyce jedyny już poważniejszy instrument polityki gospodarczej, jaki nam pozostał.