W latach 50. reżim komunistyczny, aby urzeczywistniać marksistowsko-leninowski model raju na ziemi, zaczął wyniszczanie narodu od uderzenia w elity. Wśród niszczonych fizycznie w pierwszej kolejności znaleźli się biskupi, kapłani, siostry zakonne, seminarzyści, świeccy katolicy. Liczba wymordowanych, którzy zniknęli w ciągu zaledwie kilku lat, sięga 300 tysięcy; zostali zamordowani w obozach zagłady.
W 1900 roku dzisiejsza stolica Korei Północnej nazywana była Jerozolimą Wschodu, chrześcijaństwo bardzo dynamicznie się rozwijało, a w ciągu kilku lat zniknęło prawie całkowicie. Kościół katolicki został zdmuchnięty z powierzchni ziemi. Wystarczy, że Czytelnik wyobrazi sobie najgorsze z możliwych i niemożliwych form przemocy oraz tortur, a będzie mieć pewność, że tutaj, w totalitaryzmie koreańskim jest to już dawno wymyślone i praktykowane. Teraz mamy już sporo świadectw osób, którym udało się uciec z tego piekła na ziemi.
W takich chwilach należy zadać pytanie, dlaczego – pomimo licznych dokumentacji potwierdzających istnienie obozów zagłady – tak zwany wolny i cywilizowany świat milczy i nic nie robi z problemem dyktatury na Półwyspie Koreańskim? Nie robi nic od 1945 roku, czyli od momentu podziału półwyspu, gdy w północnej jego części Sowieci zainstalowali komunistów, a kartę historii kraju przejął pierwszy i „wieczny” prezydent Kim Ir Sen. To, że totalitaryzm komunistyczny jest tam wciąż możliwy, to przede wszystkim sprawka Chin, którym zależy na utrzymywaniu tej patologicznej sytuacji. Z wielu powodów. Ich pozycja w regionie zaś jest na tyle silna, że nikt się nie odważy na sprzeciw.
Poza tym zwyczajnie brak pomysłu, bo co można zrobić z 24-milionowym tłumem analfabetów, ludzi zupełnie wykluczonych i nieprzystających do nowoczesności, niezdających sobie sprawy ze zwykłego, z naszej perspektywy, postępu technologicznego. Co z nimi zrobić, gdy reżim padnie lub zostanie obalony? Nie jest to łatwe zadanie, jak niełatwe było zjednoczenie Niemiec, a przecież nie można tej sytuacji nawet w najmniejszym stopniu porównywać. Pięć dekad prania mózgów narodu wystarczy, żeby nie umieć przystawać do normalności.
Kiedy kilka lat temu władzę przejął trzeci Kim, Kim Dzong Un tym razem, stwierdził lakonicznie, że interesuje go utrzymanie przy życiu zaledwie 30 proc. populacji. I rzeczywiście, dyktator realizuje swój szatański pomysł. Głód jest tym uczuciem, które na co dzień towarzyszy całemu narodowi, nie licząc grupy sytych towarzyszy, z władcą na czele. Cynizm tego człowieka nie zna granic. Z uśmiechem na twarzy poklepuje z „uznaniem i miłością” małych Koreańczyków na zdjęciach i filmach propagandowych i w stylu stalinowskim kontynuuje bezwzględną politykę eksterminacji własnego narodu, zaczynając od dzieci właśnie. Instytucja dzieci-jaskółek jest znana tu od lat. To dzieci-włóczędzy, sieroty, mali uchodźcy wewnętrzni, wędrowcy narażeni na wszelkie możliwe patologie.
A jednak pomimo tej codziennej hekatomby Kościół żyje. W ukryciu, pod ziemią, bo za wyznawanie niebezpiecznej religii grozi każdemu natychmiastowa deportacja do obozu zagłady – wraz z całą rodziną, bo panuje tu zasada odpowiedzialności zbiorowej. Donosicielstwo i szpiegostwo kwitnie i się opłaca, bo oznacza dodatkową porcję jedzenia lub inne profity.
Dlatego liczba chrześcijan w tych ekstremalnych warunkach doprawdy szokuje. Żyje ich tu 400 tysięcy! Są to prawdziwe światełka w ciemności, dosłownie, fizycznej, bo jeśli popatrzymy na zdjęcia satelitarne, to Korea Północna zanurzona jest w mroku. A jednak Kościół wciąż tu jest i potrzebuje naszej modlitwy, wsparcia duchowego i finansowego, gdyż są organizacje, które niosą także i tu praktyczną i bezpośrednią pomoc.
Tomasz Korczyński |