W radiu i w telewizji, na portalach i w tygodnikach, na ogólnopolskich i lokalnych koncertach, i oczywiście we wszystkich kościołach świętujemy stulecie urodzin Jana Pawła II naszego świętego papieża. – Im więcej, tym lepiej – powiedział znajomy z parafii, któremu rekomendowałam koncert z Krakowa, a on mnie z kolei koncert z Jasnej Góry – w końcu chodzi o to, żeby się młodym jak najwięcej utrwaliło, póki jeszcze my żyjemy i możemy im powiedzieć, jak było. A przecież było cudownie, w najgłębszym znaczeniu tego słowa, bo to przecież był dla nas cud z samego nieba!
Podpisuję się pod tym stwierdzeniem obiema rękami! I wybór kard. Karola Wojtyły, i cały pontyfikat ze wszystkimi jego efektami i konsekwencjami, że przypomnę tylko o jednej, może najmniej ważnej w skali tych niebywałych zmian, jakie się dokonały. A chodzi mi o Rzym, który nagle – na prawie 27 lat – stał się Polakom bliski i stał się dla nas celem wyjazdów! Wyprawy do Rzymu z najmniejszych nawet parafii, z sennych miasteczek i zagubionych wiosek też na zawsze zmieniły Polskę, właśnie i one – a nie tylko „ostateczna rewolucja”, jak nazwał pierwszą pielgrzymkę papieża do ojczyzny jego największy biograf, amerykański historyk George Weigel.
Pierwsza pielgrzymka, w czerwcu 1979 r. Wtedy byli jeszcze we dwóch! Bo „nie byłoby tego Papieża Polaka, który dziś pełen bojaźni Bożej, ale i pełen ufności rozpoczyna nowy pontyfikat, gdyby nie było twojej wiary niecofającej się przed więzieniem i cierpieniem, twojej heroicznej nadziei, twego zawierzenia bez reszty Matce Kościoła” – powiedział Jan Paweł II do kard. Stefana Wyszyńskiego od razu 23 października 1978 r., w czasie audiencji dla Polaków. O tym nie możemy zapomnieć zwłaszcza teraz, kiedy świętujemy stulecie urodzin Karola Wojtyły niemal w rocznicę śmierci Prymasa, 28 maja 1981 r. Na jego trumnie – na tym samym placu Zwycięstwa, gdzie dwa lata wcześniej stali razem, silni i nieugięci jednością jak – właśnie, wszak to symbol – Wojtyła z Wyszyńskim, leżała wiązanka biało-czerwonych kwiatów z szarfą „Niekoronowanemu Królowi Polski”.
I to był jeszcze jeden cud – że królewskie berło, wprawdzie nieistniejące, ale i tak wręczone przez naród, poniósł dalej w naszą przyszłość Jan Paweł II. Że wciąż mieliśmy króla, co brzmi może patetycznie, ale tak naprawdę jedynie racjonalnie.
Przestałam już zwracać uwagę na nieszczęśników i paskudów, którzy albo wciąż nie rozumieją tego ciągu cudów i usiłują im zaprzeczać, albo próbują im teraz – choć kiedyś doznawali tyle dobra ze strony Kościoła i papieża – odbierać wartość. Czymkolwiek się kierują, celu nie osiągną, nawet jeśli doraźnie tak by się komuś mogło wydawać. Przy okazji zaapeluję do koleżanek i kolegów dziennikarzy, zwłaszcza najmłodszych, którzy podczas przedostatniej pielgrzymki do Polski (1999) jeździli jeszcze w dziecięcych wózkach, ale świetnie wiedzą, jak to było z kremówkami. I bez przerwy powtarzają, jak to Polacy skremówkowali dorobek JPII. Przecież to nieprawda! Wystarczy pochodzić po kościołach i posłuchać, jak się ludzie modlą!