– Ale na co panu była ta partia? – pytali go po latach Wiesław Chrzanowski i Andrzej Stelmachowski, kiedy jako marszałkowie Sejmu i Senatu przyjechali z wizytą na Łotwę, gdzie Tadeusz Fiszbach był ambasadorem wolnej już Polski. – Co im miałem odpowiedzieć, im, którzy tej partii nie mieli w życiorysie? Że jako młody doktor po rolniczych i ekonomicznych studiach uwierzyłem, że więcej da się zrobić w partii niż poza nią? Że sądziłem, iż nie muszę brać rozbratu z wiarą, w jakiej zostałem pod Lwowem, a potem w Kartuzach, wychowany?
Był jedynym ambasadorem, który – przyjeżdżając na doroczne spotkania ambasadorów w Warszawie – zawsze po obowiązkowym spotkaniu w MSZ składał wizytę prymasowi Józefowi Glempowi. Uważał, że jako ambasador RP ma taką powinność. Ale też znał kardynała z „tamtych” czasów.
– Kiedy w grudniu 1980 roku mieliśmy odsłaniać pomnik Grudnia ’70, a nachodziłem się przy nim niemało, uzgodniliśmy, że zapraszamy sąsiadów. A za miedzą, w Olsztynie, ordynariuszem był abp Józef Glemp. Stąd nasza znajomość.
– To jak pan się w tej partii uchował? – dociekali marszałkowie, świadomi, że to właśnie jemu, Fiszbachowi, dziękował Jan Paweł II za postawę w czasie pamiętnego sierpnia. Spotkanie papieża z parlamentarzystami i politykami odbyło się w trakcie pielgrzymki w czerwcu 1991 roku, kiedy Tadeusz Fiszbach był wicemarszałkiem Sejmu wybranym na posła w słynnych wyborach 4 czerwca z listy społecznej.
– Staliśmy w długim szeregu, Ojciec Święty witał się po kolei, ale przy mnie przystanął i kiedy podał mi rękę, ja uklęknąłem, bo doprawdy nie mogłem inaczej, taka jest przecież polska tradycja i tak przez rodziców byłem wychowany.
– Papież wtedy pokazał, że coś o mnie wie, że nie jestem mu obcy – opowiada z wciąż żywym wzruszeniem Tadeusz Fiszbach.
A różaniec, który dostał wtedy od Ojca Świętego, nosi w kieszonce, na sercu. I z tym różańcem pojechał po spotkaniu z Janem Pawłem II do Częstochowy. Był w takim stanie, w takim poruszeniu serca i zarazem uniesieniu, że postanowił w wymiarze praktycznym powrócić do korzeni. Na tę osobistą pielgrzymkę namówił go nieżyjący już przyjaciel, śp. Zdzisław Pilecki w owym czasie zwolniony z pracy z „Hejnale Mariackim”, więc bywały na Jasnej Górze. Ale to nie on ustalił porządek dnia.
– Podzieliłem się zamiarem z zaprzyjaźnionym ze mną infułatem Bogdanowiczem z Bazyliki Mariackiej w Gdańsku. Powiedziałem, że szukam spowiednika. I kiedy przyjechałem na Jasną Górę, do furty wyszedł po mnie ojciec Paweł Kosiak. Zaprowadził mnie do swojej celi i zostawił samego z Panem Bogiem.
– I to był mój powrót do Kościoła – mówi Tadeusz Fiszbach – do Kościoła, bo przecież nie do wiary. Wiarę miałem zawsze, nawet w partyjnej deklaracji. Ślub w kartuskim kościele brałem w 1960 roku, a od dwóch lat byłem wtedy w partii.
– A prymas Glemp nade mną czuwa – opowiada – bo kiedy w katedrze oliwskiej mieliśmy Mszę Świętą po jego śmierci, a siedziałem gdzieś z tyłu, i podszedł do mnie kapelan arcybiskupa, mówiąc, że abp Głódź prosi, abym zabrał głos, jakoś od razu przypomniał mi się Norwid. Jakby mówił o zmarłym Prymasie: „Nie kłaniał się okolicznościom i nie kazał prawdom, by za drzwiami stały”. I tak pożegnałem kardynała Glempa, z którym łączyło mnie obopólne zaufanie.
– Byłem wychowany w wierze katolickiej, z poczuciem, że „tylko pod tym krzyżem, tylko pod tym znakiem…”. I te standardy we mnie były także wtedy, kiedy byłem na funkcji i tego nie mówiłem. Teraz jestem normalnym parafianinem, a moja parafia Zmartwychwstania Pańskiego przyjęła mnie bardzo serdecznie i naturalnie.
Prymas Glemp namawiał Tadeusza Fiszbacha, wręcz nastawał, aby napisał książkę o swoich doświadczeniach i takich jak on członkach partii, zwłaszcza szeregowych, którzy zachowali w sercu wierność polskiej tradycji. A słowo prymasa zobowiązuje.
Barbara Sułek-Kowalska |