Od Nowego Roku wchodzi w życie nowy system podatkowy. Według założeń tej reformy Polacy będą płacić niższe podatki. Gdzie zatem tkwi haczyk?
Komunikat Ministerstwa Finansów (MF) obwieszcza, że wpływy z podatku od dochodu osób fizycznych spadną o 17 mld zł, niższe podatki zapłaci 18 mln ludzi, a prawie 9 mln (osoby najmniej zarabiające i około dwóch trzecich emerytów) w ogóle przestanie płacić PIT.
Z komunikatu MF wynika, że także podatek od dochodu przedsiębiorstw ma ulec obniżce – Polska ma się stać magnesem dla zagranicznych inwestorów. To są dobre wieści, niemniej w umyśle ekonomisty od razu rodzi się pytanie: skoro do fiskusa ma wpłynąć mniej środków od osób fizycznych i prawnych, to jak ta reforma wpłynie na finanse państwa?
KTO SFINANSUJE OBNIŻKĘ?
W ekonomii cudów nie ma. Jeśli spadają przychody państwa, to albo państwo ograniczy wydatki, albo zwiększy deficyt budżetowy, czyli zaciągnie większe długi, co jest ukrytą formą opodatkowania przyszłych podatników – ktoś te długi będzie musiał spłacić. Możliwa też jest jakaś kombinacja jednego i drugiego.
Ponieważ o zmniejszeniu wydatków urzędów centralnych raczej się nie śni, można przypuszczać, że ten wspaniały prezent w postaci niższych podatków będzie się wiązał z obcięciem funduszy dla samorządów. Inaczej mówiąc: to, co władza da jedną ręką, zabierze drugą.
Władza także kontroluje sporą część gospodarki. Przedsiębiorstwa z udziałem skarbu państwa – czyli własność wszystkich Polaków – są traktowane jak bankomaty, z których rządzący wyjmują pieniądze. Zachodzi zatem obawa, że dojdzie do zwiększenia opodatkowania pośredniego, poprzez wzrost cen i opłat na przykład za nośniki energii.
Te fakty oznaczają wzrost znaczenia i wpływów władz centralnych, co stoi w jaskrawej sprzeczności nie tylko z zasadami sprawnego działania, ale i z naczelną zasadą katolickiej nauki społecznej – zasadą pomocniczości (władza wyższego szczebla nie powinna zajmować się sprawami, które mogą być z powodzeniem załatwione na szczeblu niższym). Mówiąc inaczej, jest to krok w stronę znanego z minionej epoki „ręcznego sterowania”. Ta metoda była nieefektywna wówczas i taka będzie również dziś.
BODŹCE I ANTYBODŹCE
W ekonomii liczy się nie tylko wysokość podatków, ale także to, jakie bodźce i antybodźce dostarczają podatki. Jest sprawą powszechnie znaną, że jedną z największych bolączek polskiej gospodarki jest spadek liczby osób w wieku produkcyjnym, a niebawem spadek całkowity liczby ludności.
Na początku tego stulecia Polaków w wieku produkcyjnym było 25,5 mln, na koniec 2009 r. – 26,4 mln, a na początku roku bieżącego – już tylko 23,2 mln. Biorąc pod uwagę poziom dzietności (w 2019 r. 1,43 dziecka na jedną kobietę w wieku rozrodczym, a minimum dla wzrostu liczby ludności wynosi 2,1), sytuacja będzie ulegać ciągłemu pogorszeniu. Zatem w ramach obecnej reformy podatkowej koniecznością było stworzenie bodźców pronatalistycznych. Niestety, nic z tych rzeczy.
Została wydatnie podniesiona kwota dochodu wolna od podatku PIT – do 30 tys. zł. Ale ta suma nie zależy od liczby członków rodziny. Oczywiście, sprawy finansowe to nie jest jedyny czynnik, który wpływa na decyzje o prokreacji, ale nie można ich zupełnie ignorować.
Z powodu wyższej kwoty wolnej od podatku „strata” ponoszona w wyniku przyjścia na świat dziecka jest ogromna. Na skutek podwyższenia kwoty wolnej od podatku rodzic „dzieli” z potomkiem nie 8 tys., ale 30 tys. Uprzednio spadek dochodu niepodlegającego opodatkowaniu na członka rodziny był minimalny, w przypadku pierwszego dziecka wynosił 4 tys., natomiast dziś to jest już 15 tys. W pewnym sensie koszt pierwszego dziecka wzrósł pięciokrotnie.
Ten kłopot nie występowałby, gdyby suma wolna od podatku była wyrażona w kategorii na członka rodziny, powiedzmy 15 tys. Póki nie ma dzieci, odpisuję 15 tys., gdy rodzi się pierwsze, wysokość odpisu podnosi się do 30 tys., gdy drugie – 45 tys., i tak dalej. Wówczas, z punktu widzenia opodatkowania, rodzice nic nie tracą. Oczywiście, naprawdę pronatalistyczny system miałby miejsce, gdyby odpis na dziecko był większy niż na dorosłego.
Pewną kompensatę stanowi tu program 500+, ale ten pożytek jest wart tylko 6 tys. rocznie, podczas gdy w przypadku pierwszego dziecka „strata” wynosi 15 tys., a drugiego – 10 tys.
Mamy do czynienia także z ulgami w postaci programów Rodzina 2 + 2 i Rodzina 2 + 4. Im więcej ulg, tym system podatkowy jest bardziej skomplikowany i bardziej kosztowny. Ogólnie rzecz biorąc, najprościej byłoby zlikwidować program 500+ oraz dodatkowe ulgi i zastąpić je stosownymi odpisami na członka rodziny.