„Jeśli rodzic ma obsesję, by wiedzieć, gdzie jest dziecko, i chce kontrolować każdy jego ruch, to będzie się starał jedynie zapanować nad jego przestrzenią. W ten sposób nie wychowa go ani nie umocni, nie przygotuje go do stawienia czoła wyzwaniom.
Liczy się przede wszystkim to, aby zrodzić w dziecku z wielką miłością procesy dojrzewania w jego wolności, w całościowym rozwoju, pielęgnowaniu prawdziwej autonomii” – pisze Franciszek w „Amoris laetitia”, rozdz. pt. „Gdzie są dzieci?”. Wielu rodziców skupia się na zewnętrznej kontroli (znacie pojęcie „rodziców-helikopterów”?), zaniedbując przy tym kształtowanie charakteru, aby dziecko stopniowo umiało przejąć stery swojego życia i właściwie nim pokierować. Wyposażają dzieci w smartfony, by „mieć z nimi kontakt” (o święta naiwności!), instalują aplikacje do lokalizacji, żeby widzieć, gdzie fizycznie znajdują się dzieci, lecz przy tym nie mają pojęcia, co tak naprawdę dzieje się w ich sercach i głowach. Często wolą, żeby dziecko siedziało w swoim pokoju, niż „włóczyło się” po dworze, nie wiedząc przy tym, kto tak naprawdę „wchodzi do ich domów przez ekrany” (AL) i w czyim towarzystwie ich dzieci spędzają długie godziny.
Jako mała dziewczynka mieszkałam w blokowisku na warszawskich Szmulkach. Godzinami bawiłam się na okolicznych podwórkach, placykach i trzepakach, eksplorując rejony Dworca Wschodniego oraz bramy i podwórka starych kamienic, zamieszkałych w większości przez Romów. Zimą, wracając wieczorem z osiedlowej górki, wdrapywałam się z sankami na ósme piętro (windy były paskudne i często się zacinały). Nieraz musiałam omijać śpiących na schodach panów, mocno utrudzonych życiem. Nie było komórek umożliwiających (przynajmniej teoretycznie) kontrolę nad dzieckiem, a mimo to wszyscy przeżyli i mniej więcej wyrośli na ludzi.
Fakt, świat był może odrobinę mniej szalony, ale też nie było internetu i mediów epatujących nas dramatycznymi informacjami z całego świata, które potęgują wrażenie zagrożenia i nakręcają rodzicielską wyobraźnię, powodując lęk i obsesyjną potrzebę kontroli „przestrzeni zewnętrznej” – przy jednoczesnym, jakże częstym, zaniedbywaniu pogłębiania znajomości wnętrza swoich dzieci i kształtowania ich tak, by potrafiły samodzielnie pokierować sobą i swoim życiem. „Zatem wielkim pytaniem – pisze Franciszek – nie jest, gdzie fizycznie jest dziecko, ale gdzie jest w sensie egzystencjalnym, gdzie się mieści z punktu widzenia swoich przekonań, swoich celów, swoich pragnień, swoich planów życiowych”.
Dlatego pytam rodziców: „Czy staramy się zrozumieć, «gdzie» naprawdę są nasze dzieci w swojej wędrówce? Gdzie naprawdę jest ich dusza, czy wiemy? A przede wszystkim – czy chcemy to wiedzieć?”.